Layout by Raion

niedziela, 23 lutego 2014

Rozdział 7


Nigdy nie jesteśmy bardziej samotni, niż leżąc w łóżku
z naszymi tajemnicami i wewnętrznym głosem,
którym żegnamy lub przeklinamy mijający dzień.”
Jonathan Carroll „Białe jabłka”

 W szkolnej stołówce panował gwar. Na długiej przerwie zwykle wiele uczennic oblegało czteroosobowe stoliczki, jedząc lunch i rozmawiając przy tym wesoło z koleżankami.
Alice i Ruby przed chwilą oddały tace i skierowały się do wyjścia. Przeszły obok rozchichotanych dziewcząt z kółka literackiego, a później minęły stolik matematycznych geniuszy i stolik modniś.
W tej szkole jak w każdej innej było wiele grupek. Ludzie często dobierali się pod względem umiejętności, zainteresowań, celów, a nawet wspólnych wrogów. Tylko nieliczne dziewczęta nie należały do żadnej z grup. Takie uczennice siedziały zwykle same i rzadko się udzielały w sprawach szkoły. Ale wśród tych wszystkich osób były też takie, które za wszelką cenę chciały zyskać popularność i wzbudzić zainteresowanie.
Przykładem tych ostatnich były oczywiście Victoria Thorn oraz Madison i Samantha Smith. Te trzy uczennice zatrzymały się właśnie w drzwiach stołówki, uniemożliwiając innym przejście.
— No, proszę, proszę. Kogo my tu mamy. Panna Baleron i panna...
— Czego chcesz? — przerwała Victorii Alice, która razem z przyjaciółką chciała jak najszybciej opuścić pomieszczenie.
— Czego chcę? — wysyczała Thorn, robiąc krok do przodu i zakładając przy tym ręce na wąskich biodrach. — Przez ciebie Pirania zrobiła kartkówkę z historii.
Ruby rozejrzała się zaniepokojona, a Alice zacisnęła usta i nic nie odpowiedziała. Na twarzy Victorii pojawił się wyraz tryumfu, który za chwilę zmienił się w złośliwy uśmieszek. Dziewczyna zrobiła jeszcze dwa kroki w stronę Alice i przebiegła wzrokiem po uczennicach, znajdujących się w stołówce, by sprawdzić czy przykuła ich uwagę. I rzeczywiście, kilka dziewcząt z najbliższych stolików obserwowało zaistniałą sytuację.
— I co? Boisz się, że nie zaliczyłaś? — To był głos Annabelli, która przecisnęła się między bliźniaczkami Smith, a później ominęła Victorię.
Kolejne osoby odwróciły się z zainteresowaniem, by zobaczyć co się dzieje.
— Zajmij się lepiej swoimi ocenami, a nie moimi. Panna Idealna się znalazła — odgryzła się Victoria. — Chcesz uchodzić za taką doskonałość, a słyszałam, że żadnej imprezy nie ominiesz.
Annabella roześmiała się, a później pociągnęła nosem, rozejrzała się dookoła i powiedziała:
— Czujecie ten smród? Tak śmierdzi zazdrość.
Na czole Victorii pojawiła się zmarszczka, jakby dziewczyna zastanawiała się nad sensem dopiero co usłyszanych słów. Jednak kilka dziewcząt, przysłuchujących się całej rozmowie, musiało zrozumieć, o co chodzi Annabelli, bo zaśmiało się cicho. Ich reakcja oczywiście zdenerwowała Thorn.
— Czy ty przed chwilą stwierdziłaś, że śmierdzę, czy że jestem o ciebie zazdrosna?
Na twarzy Annabelli pojawił się ironiczny uśmieszek, a Alice z niepokojem zastanawiała się co się dalej stanie.
— Jeśli tak się dopytujesz, to właściwie myślałam o jednym i drugim.
— No chyba sobie żartujesz — odezwała się Victoria, założyła ręce na piersi i spojrzała na Ann, jakby była nędznym robakiem. — Miałabym być zazdrosna o CIEBIE? To są jakieś jaja. Myślisz, że jesteś wspaniała? Ciekawe, ilu chłopakom władowałaś się do łóżka na tych imprezach. A może nie pamiętasz, co?
Bliźniaczki zaśmiały się szyderczo, ukryte za placami Victorii, a Ruby zerknęła na Annabellę. Brunetka nie wyglądała na zdenerwowaną, ale przyjaciółki znały ją już na tyle, by wiedzieć, że w środku aż się gotuje ze złości i zastanawia się czym tu dopiec blondynce.
— Już ty się nie martw o moją pamięć. A ze swoich głupich domysłów zwierzaj się tym dwóm psiapsiółkom, które się za tobą chowają. Zresztą, w tej chwili udowodniłaś, że mi zazdrościsz i wcale ci się nie dziwię. Z tym nochalem to nie masz pewnie dużego powodzenia. No, wiesz... gdybym to ja miała nos jak dziób sępa to chyba z domu na krok bym się nie ruszyła.
W wyobrażeniu Victorii to były najgorsze słowa jakie mogła usłyszeć. Ktoś, kto choć trochę zdążył poznać tę dziewczynę od razu mógł się zorientować, że długi, garbaty i lekko zakrzywiony nos jest jej największym kompleksem.
Annabella wiedziała to doskonale. Nawet kiedyś była świadkiem rozmowy pomiędzy Victorią, a jej mamą. Było to w salonie fryzjerskim, w którym Ann czekała na swoją rodzicielkę i los chciał, że spotkała tam obie przedstawicielki rodu Thorn. Na początku żadna z nich nie zauważyła Annabelli, więc kontynuowały rozmowę, podczas której Victoria usłyszała wiele przykrych słów na temat swojego nosa. W innych okolicznościach Ann nie wykorzystałaby tej „broni” przeciwko Vicki, ale teraz sama czuła się zraniona i zła, a jak mówi pewne powiedzenie: Najlepszą obroną jest atak.
— Ty... ty... — Victoria powtarzała to słowo z szaleńczym błyskiem w oczach i palcem skierowanym w oskarżycielskim geście przeciwko Annabelli.
Do tego na policzkach blondynki wykwitły dwa dorodne rumieńce, a druga ręka dziewczyny zacisnęła się w pięść. To, że była wściekła nie ulegało żadnym wątpliwościom.
— No co? — zapytała Annabella z uśmiechem samozadowolenia.
Victoria otwierała i zamykała usta, nie mogąc zdobyć się na sensowną i składną odpowiedź. Wyglądała jak ryba wyjęta z wody.
— Daj spokój Ann, niedługo zacznie się lekcja. Chodźmy — powiedziała Alice, której nagle z jednej strony zrobiło się żal Victorii, a z drugiej bała się, że za chwilę ta niezbyt miła wymiana zdań przerodzi się w bójkę.
Annabella spojrzała na przyjaciółki i stwierdziła, że rzeczywiście mogła trochę przesadzić. Wyminęła Victorię i przemknęła między bliźniaczkami, które w mgnieniu oka zeszły jej z drogi. Za brunetką podążyły Alice i Ruby. Żadna z nich nie odezwała się, zanim nie usiadły na ławce przed salą fizyczną.
— Zasłużyła sobie — odezwała się Annabella, chcąc przekonać siebie i przyjaciółki, że to, co powiedziała Victorii nie było niczym złym. — Ona lubi dręczyć innych, więc czasem zasługuje na to samo. Zresztą ona naprawdę jest zazdrosna. Nie znosi mnie. A teraz jeszcze bardziej, bo to nie ona gra postać Bianki w „Poskromieniu złośnicy”. To jest po prostu śmieszne. Victoria ma być tytułową złośnicą, co raczej nie będzie dla niej trudne do zagrania, ale ona nie chce nią być, bo wyczytała, że w tej sztuce Bianka jest tą piękniejszą i to do niej wszyscy mężczyźni się zalecają. Zresztą, gdyby nie kasa matki to dawno, by jej w tej szkole nie było.
— Daj spokój Ann, nie ma się czym denerwować. Victoria jest jaka jest i nic z tym nie zrobisz — powiedziała Alice i zaraz zapytała, chcąc zmienić temat. — A kiedy to przedstawienie?
— W czerwcu, na koniec roku. Ale jest ważniejsza sprawa.
Przyjaciółki spojrzały na Annabellę, nie do końca rozumiejąc, o co jej chodzi.
— No, moje urodziny za dwa tygodnie! — oznajmiła z uśmiechem na ustach. — Już wiem, gdzie je urządzę. I wy musicie być. W końcu to moja osiemnastka. I nie ma żadnego wymigiwania ani żadnych chorób. Bo jeśli nie przyjdziecie to was zabiję. Lojalnie uprzedzam.
Dziewczyny roześmiały się i zapewniały, że zrobią wszystko, by przybyć.
— No ja myślę — powiedziała zadowolona Annabella i dodała. — A urodziny będą w klubie Jamesa. Uprosiłam braciszka i się zgodził.
— Pewnie dlatego, że i jemu groziłaś śmiercią — odezwała się Ruby.
— Oj tam, od razu śmiercią. Po prostu użyłam mojego wspaniałego daru przekonywania.
Annabella i Ruby przekomarzały się jeszcze przez chwilę, a Alice zastanawiała się jakich słów użyć, by przekonać mamę, aby ta puściła ją osiemnastkę przyjaciółki. A to wcale nie wydawało jej się takie proste. Jane nie przepadała za Ann, a Alice nie wiedziała czemu. Kiedyś ich matki się przyjaźniły, ale później, gdy dziewczyny miały po trzynaście lat, wszystko się zmieniło. Dlaczego? Alice wiedziała tylko, tyle że kobiety się pokłóciły. O co? To już było tajemnicą, której do tej pory nie udało się poznać blondynce.
Nagle zadzwonił dzwonek obwieszczający koniec przerwy. Przyjaciółki wstały z ławki i czekały na przybycie profesorki. Do Annabelli podeszła niska szatynka z małym zadartym nosem i dużymi brązowymi oczami. Obie dziewczyny uśmiechnęły się do siebie i odeszły na bok.
— Coś mi się wydaje, że na tych urodzinach będzie masa ludzi — mruknęła Ruby.
Alice przyjrzała się przyjaciółce, która dziwnie zmarkotniała, gdy tylko Ann od nich odeszła. Dziewczyna zdążyła już dobrze poznać Ruby, choć znały się, zaledwie cztery lata. I Alice zauważyła, że nie lubiła ona ani imprez, ani tłumów. A jakby tego było mało nie potrafiła tańczyć.
— Może nie będzie tak źle. — Blondynka spróbowała pocieszy i ją i siebie, spoglądając przy tym z nadzieją na Annabellę.
— Nie wiem jak ty, ale ja mam zamiar posiedzieć tam godzinę lub dwie, dać prezent, złożyć życzenia i zmyć się do domu.
— Mnie mama też nie pozwoli długo tam się zabawić. Jeśli w ogóle pozwoli.
***
Alice pożegnała się z przyjaciółkami, całując je w policzek i wyszła ze szkoły. Tym razem nie skierowała się w stronę przystanku autobusowego, ale podeszła do czarnego chevroleta, w którym siedziała jej mama.
Kobieta jak zwykle była elegancko ubrana. Grafitowy kostium, stosowny makijaż, włosy upięte w kok i teczka leżąca na tylnym siedzeniu. Wszystko to świadczyło, że jeszcze niedawno Jane była w pracy. Jeszcze niedawno robiła bilans jako księgowa w dużej korporacji, w której o dziwo, pracowały same kobiety, a teraz czekała na córkę, by móc pojechać z nią do hipermarketu po zakupy.
— Cześć skarbie. — Uśmiechnęła się, gdy tylko Alice otworzyła drzwi i usiadła obok niej. — Zapnij pa...
— Wiem, pasy — mruknęła dziewczyna.
— Stało się coś? — zapytała Jane, odpalając silnik i włączając się do ruchu.
Nastolatka zastanowiła się przez chwilę, ale szybko doszła do wniosku, że zanim zapyta mamę czy będzie mogła iść na urodziny Annabelli, to powinna dokładnie przemyśleć, co jej powiedzieć. Musiało to być coś, co ją przekona.
— Nic się nie stało. Po prostu miałam ciężki dzień. Dużo nauki i w ogóle.
Jane zerknęła na córkę, ale ta odwróciła głowę i zaczęła przyglądać się mijanym samochodom.
Wkrótce auto zajechało na parking przed hipermarketem. Kobiety wysiadły z pojazdu i skierowały się w stronę budynku. Sklep był duży, oferował szeroki asortyment i jak zwykle pełno w nim było ludzi, robiących zakupy.
Alice, pchając wózek, podążyła za mamą. Jane przyglądała się uważnie wysokiej półce, na której znajdowały się różnorodne puszki i słoiczki.
— Weź kukurydzę i majonez — poleciła.
— A może zrobimy surówkę, wziąć kapustę? — zapytała nastolatka, wskazując na rząd owoców i warzyw.
— Weź, weź, ale pekińską — powiedziała kobieta i zaraz dodała. — I może weź jeszcze jabłka. Trochę witamin się przyda.
Alice podeszła do odpowiedniego stoiska i zaczęła pakować owoce do torebki, by za chwilę móc je zważyć.
— Rozejrzyj się tu trochę i znajdź mi proszę makaron i sos bolognese. A ja pójdę do części z nabiałem, bo nie mamy już mleka i masło się kończy.
Dziewczyna pokiwała głową na znak zgody i ruszyła między pułkami pełnymi towarów. W dziale ze środkami higienicznymi, przez który musiała przejść, zrobił się mały korek, bo trzy panie postanowiły się w tym samym czasie minąć, ale jak się okazało było na to zbyt mało miejsca i teraz jedna z nich manewrowała wózkiem, starając się jakoś wycofać. Nastolatka cierpliwe poczekała aż w końcu kobiety rozejdą się w różne strony i przeszła do odpowiedniej części sklepu.
Makarony w kształcie rureczek. Makarony w kształcie świderków. Makarony w kształcie kokardek. Makarony drobne i krótkie albo długie. Do wyboru do koloru.
Chyba ma być ten do spaghetti — mruknęła Alice sama do siebie.
Wzięła odpowiednią paczkę i cofnęła się, wpadając przy tym na podstarzałego ochroniarza z lekka nadwagą. Na okrągłej twarzy mężczyzny pojawiły się rumieńce, kiedy mamrotał słowa przeprosin, uśmiechając się przy tym niepewnie. Alice także grzecznie przeprosiła, a ochroniarz szybkim krokiem oddalił się w stronę działu z alkoholami, rozglądając się nerwowo dookoła.
Nastolatka przez chwilę śledziła go wzrokiem, ale zaraz jej uwagę przykuł wysoki brunet w błękitnej koszuli, który trzymał w ręku butelkę. Dziewczynie wydawało się, że jest to ktoś kogo zna i właśnie dlatego postanowiła podejść bliżej. A im bliżej była tym była pewniejsza, że ten mężczyzna to...
Tata?
Thomas Hidden o mało co nie upuścił butelki białego wina, którą trzymał w rękach. Podniósł wzrok na blondynkę w białej koszuli i czarnej spódniczce, natychmiast rozpoznając w niej swoją córkę.
Alice, kochanie, co ty tu robisz?
Dziewczyna uśmiechnęła się i pomachała paczką makaronu, mówiąc:
— Zakupy. A ty... wino? Jakieś święto?
Mężczyzna spojrzał na butelkę, a później na nastolatkę, nie za bardzo wiedząc co powiedzieć. To niespodziewane spotkanie zaskoczyło go. W planach miał romantyczną kolację, ale nie był pewien czy powinien mówić o niej córce. Dlaczego? Dobrze pamiętał jej reakcję, kiedy dowiedziała się, że spotyka się z inną kobietą. Alice nie była zadowolona i twierdziła, że ten związek długo nie potrwa. Zresztą nie tylko jego córka była pełna niechęci. Penelopa, piękna, trzydziestoletnia blondynka, wtedy jeszcze dziewczyna Thomasa także nie pałała wielką sympatią do Alice. Wielokrotnie mówiła ona swojemu partnerowi, że jego córka jej nie akceptuje i dlatego Tom powinien ograniczyć z nią swoje kontakty, bo może to doprowadzić do rozpadu ich związku. I mężczyzna dosyć szybko ograniczył do zera swoje kontakty, ale nie z Alice tylko z Penelopą.
— Nie, żadne święto. Po prostu mam ochotę na dobre wino do kolacji — odpowiedział Thomas, odstawiając butelkę i zaraz zmienił temat. — A ty przyjechałaś tutaj sama?
— Nie, nie. Jestem z mamą.
Mężczyzna pokiwał głową i uśmiechnął się do córki.
— A co u ciebie słychać, kochanie? Co w domu? Jak w szkole?
— Wszystko w porządku. W szkole mamy sporo nauki. Babka od historii ma ostatnio wyjątkowo zły humor. Nazywa się Sophia Sharp.
— Sophia Sharp? — zapytał Thomas, unosząc do góry brwi. — Nie wiedziałem, że cię uczy.
Thomas poznał tę kobietę w szkole średniej. Była od niego trzy lata młodsza. Zapamiętał ją jako bardzo ładną, wrażliwą i inteligentną byłą dziewczynę jego brata. Chodzili razem przez rok, a później ich drogi się rozeszły, kiedy Victor wyjechał na studia. Cztery lata temu ojciec Alice spotkał Sophie przypadkiem w galerii sztuki, rozmawiali przez chwilę i już wtedy Thomas zauważył jak bardzo się zmieniła. Stała się zgorzkniała, zbyt poważna i na gust mężczyzny brakowało jej dawnego uśmiechu.
— Uczy, uczy — przytaknęła Alice, a później zapytała. — Słuchaj, tato. Za dwa tygodnie Ann ma urodziny, osiemnastkę i nie mam pojęcia jak powiedzieć o tym mamie.
Thomas z bezradną miną przeczesał dłonią włosy i powiedział:
— To może być trochę trudne. Jane od dawna nie odzywa się do Charlotte, a za jej córką także nie przepada.
— To wiem, ale co mam zrobić, żeby puściła mnie na urodziny? Nie mogę nie iść, Ann jest moją przyjaciółką i nie mogę jej zawieść.
Thomas przyjrzał się uważnie córce. Widział jak bardzo jej zależało na pójściu na urodziny Annabelli. A niechęć jego byłej żony do przyjaciółki Alice była po części jego winą.
— Jak chcesz to mogę porozmawiać z Jane.
— Nie, na razie nie — powiedziała nastolatka, obawiając się, że interwencja taty skończy się kłótnią z mamą i tylko wszystko pogorszy. — Może... może sama najpierw z nią porozmawiam.
Nagle Alice zobaczyła wysoką, niebieskooką blondynkę, która z uśmiechem podeszła do jej ojca i pocałowała go w policzek. Dziewczyna uważnie przypatrzyła się kobiecej twarzy i odniosła wrażenie, że ją zna.
— Cześć, kochanie. Co robisz? Wybierasz winko?
Nastolatka obserwowała całą scenę z rosnącym zdumieniem. Jej ojciec obejmował jakąś kobietę i prawdopodobnie to z nią miał spędzić wieczór.
Zmieszany Thomas zerknął na córkę. Nie tak to sobie wszystko wyobrażał. Jednak teraz należało wziąć się w garść. Mężczyzna odetchnął głęboko i powiedział:
— Alice, poznaj moją znajomą, Amber.
Kobieta uśmiechnęła się do nastolatki i zagadnęła:
— Alice Hidden? Wydaje mi się, że cię znam. Nie chodzisz może do szkoły im. St. Marii?
— Chodzę — odpowiedziała powili dziewczyna, usilnie zastanawiając się, dlaczego kojarzy tę kobietę i skąd ona ją zna.
— Znasz moją córkę, Amber? — zapytał kompletnie zaskoczony Thomas.
— Och, moja córka zna ją lepiej.
I wtedy Alice zrozumiała kim jest kobieta, stojąca u boku jej taty. Powinna szybciej się zorientować. Powiększony biust, napompowane usta, lifting twarzy. Jak nic jest to...
— Jest pani mamą Victorii Thorn?
Amber przytaknęła, a dziewczynie zrobiło się słabo i wypuściła z wrażenia paczkę makaronu, który wcześniej ściskała mocno w rękach. Jak to możliwe, że jej ojciec spotykał się akurat z matką Victorii?! Przecież na świecie jest tyle kobiet! No tak... Pewnie poznali się, kiedy jej tata robił temu babsztylowi te wszystkie operacje plastyczne.
To obrzydliwe — pomyślała nastolatka i zaraz powiedziała:
— Ja chyba muszę już iść. Mama mnie pewnie szuka.
Thomas zmarszczył brwi. Jego córka z pewnością była zaskoczona, ale nie wiedział czy fakt, że Alice i Amber się znają jest dobry czy zły. Chyba był jednak zły, skoro jego dziecko chciało się jak najszybciej stąd ulotnić.
— Alice...
— Daj spokój, tato — przerwała mu dziewczyna, szybko podniosła upuszczoną paczkę makaronu i odeszła jak najszybciej.
Nastolatka przemykała się pomiędzy półkami, nie zwracając uwagi na nic. Jej oczy zaszły mgłą. Było jej źle. Było jej źle z myślą, że jej ojciec spotyka się z innymi kobietami. Było jej źle z myślą, że nową kobietą taty jest właśnie Amber. Było jej źle z myślą, że Victoria uwzięła się na nią i jej przyjaciółki. Było jej źle z myślą, że jej rodzice się rozstali. Było jej źle z myślą, że nie może być z chłopakiem, który jej się podoba. Było jej źle...
— Alice? — usłyszała głos mamy. — Tu jesteś. Wszędzie cię szukam.
Nastolatka odwróciła się, a Jane pobladła nagle na widok twarzy córki. Matka widziała w oczach swojego dziecka łzy, które czekały w gotowości, by móc spokojnie spłynąć po policzkach. Widziała zaciśnięte mocno usta, które uniemożliwiały wydanie jakiegokolwiek odgłosu. Widziała trzymaną, nie, gniecioną w dłoniach paczkę makaronu, jakby wyżycie się na niej miało w czymś pomóc.
Jane zostawiła wózek z zakupami i szybkim krokiem podeszła do Alice, złapała ją za ramiona i zapytała:
— Co się stało, kochanie?
Nastolatka nie odpowiedziała. Czuła jak coś ciężkiego ją przygniata. Jakby ktoś włożył do wielkiego pudła wszystkie jej złe wspomnienia i wszelkie obawy, a później zrzucił na nią tę całą paczkę.
Jane potrząsnęła córką, ciągle dopytując się co się stało.
Alice miała przed oczami twarz Penelopy, która z diabelskim uśmiechem mówiła, że teraz to ona jest najważniejszą kobietą w życiu Thomasa.
A co, jeśli tata postanowi ożenić się z Amber? — zastanawiała się dziewczyna.
— Dziecko, powiedz coś.
Dopiero teraz nastolatka się ocknęła. Rozejrzała się dookoła i zauważyła, że kilka osób, a wśród nich posiwiały ochroniarz, z zainteresowaniem ją obserwują.
— Alice?
Dziewczyna skupiła wzrok na swojej matce i odpowiedziała zadziwiająco spokojnie:
— Wszystko w porządku.
Jane opuściła ręce i cofnęła się, mówiąc:
— A mi nie wydaje się, żeby wszystko było w porządku.
Alice wyminęła mamę, podeszła do wózka, włożyła paczkę makaronu i odezwała się tym samym spokojnym głosem:
— Widziałam tatę. Ma nową dziewczynę.
— Tom tutaj jest? — zapytała Jane z niedowierzaniem.
— Nie znalazłam sosu — wyznała nastolatka ze smutkiem.
Kobieta uśmiechnęła się do córki, wyjęła klucze z torebki i powiedziała:
— Idź do samochodu. Ja znajdę sos i zaraz do ciebie przyjdę.
***
Alice czuła się bardzo zmęczona. Okryła się szczelnie kołdrą, wtuliła twarz w poduszkę, zamknęła oczy i zasnęła. Tak po prostu, zwyczajnie.
To był jakiś długi i ciemny korytarz. Tylko na końcu tego tunelu jaśniało światło. Dziewczyna biegła w jego stronę. Chciała uciec od ciemności. A ten blask, gdzieś przed nią, przyciągał jak magnes. Alice słyszała własny oddech, bicie serca i odgłos stóp uderzających o twarde podłoże. Nie czuła zmęczenia. Myślała tylko o jednym. Jej celem było dotarcie do światła.
Była coraz bliżej. I wyraźniej widziała, że to nie światło. Tam był kominek. Kominek, w którym palił się ogień. Ogień, który rozpraszał mrok. Tak bardzo chciała poczuć jego ciepło. Ale jej dłonie natrafiły na coś twardego i zimnego. Szkło.
— Witaj, Alice. — Nagle obok kominka pojawiła się ciemnowłosa dziewczyna w czerwonym szlafroku.
— Ecila — wyszeptała blondynka i chciała się cofnąć, odwrócić i uciec, ale nie mogła.
Alice zamknęła oczy, licząc na to, że kiedy je otworzy, to się obudzi. Znów ogarnęła ją ciemność. Nie widziała blasku ognia z kominka. Odetchnęła głęboko. Otworzyła oczy.
Ecila siedziała na dużym, drewnianym krześle, które przypominało tron. Dół szlafroka rozchylił się, pokazując zgrabne nogi. Jedna założona na drugą. Na twarzy brunetki pojawił się wyraz szczerego rozbawienia.
— Nie bądź śmieszna, Alice. Nawet nie zdążyłyśmy porozmawiać.
— Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać.
— Jaka stanowcza. Szkoda, tylko że w rzeczywistym świecie taka nie jesteś — powiedziała Ecila, bawiąc się włosami.
— Czego chcesz?
Brunetka zostawiła swoje loki w spokoju i spojrzała z poważną miną na Alice.
— Kiedy się w końcu nauczysz, że nie jestem twoim wrogiem? Chcę ci pomóc. Chcesz iść na urodziny Ann? Wiem jak możesz przekonać mamę. Nie chcesz, by tata spotykał się z Amber? Wiem co powinnaś zrobić. Znam rozwiązania na wszystkie twoje problemy. Gdybyś tylko chciała mnie wysłuchać...
Alice zerknęła nieufnie na swoją rozmówczynię, skrzyżowała ręce na piersi i powiedziała:
— No to słucham.
Ecila uśmiechnęła się i wstała. Powoli podeszła do kominka, wyciągnęła ręce w kierunku ognia jakby chciała je ogrzać i zaczęła mówić:
— Zarówno z ojcem jak i z matką poradzisz sobie w prosty sposób. Kluczem do sukcesu są uczucia. Chcesz, by mama puściła cię na urodziny? Bądź dla niej miła, przyszykuj kolację, ładnie poproś, a gdy będzie się opierała zacznij ją przekonywać, że tobie też należy się coś od życia. Obiecaj co tylko będzie chciała. Wzbudź jej poczucie winy. A jak to nie pomoże, to powiedz, że zwrócisz się o pomoc do taty, że on cię lepiej zrozumie.
Alice słuchała każdego słowa i jak zaczarowana obserwowała ogień, który w jej przekonaniu muskał delikatnie dłonie Ecili.
— A co z tatą i Amber?
— To samo co było z Penelopą. Pokaż, że Amber cię nie lubi, próbuje rozdzielić ciebie i tatę. Spędź z ojcem trochę czasu, nastaw go przeciwko Amber. Możesz się też dogadać z Victorią. Może i jej nie pasuje ten związek? Zresztą, nie martwiłabym się tak o Amber. Długo ze sobą nie pobędą.
Alice miała wrażenie, że kominek jest coraz bliżej. Czuła ciepło ognia. Widziała jego blask. Nagle ktoś zgasił płomień. Nastała ciemność. Sen się skończył. 



Rozdział siódmy opublikowany. Ecila zaszczyciła swoją obecnością, by jak zwykle udzielić dobrej rady i podnieść na duchu :) Niedawno zrobiłam sobie dokładne plany najbliższych rozdziałów i wyszło mi, że dziesiąty rozdział (jeśli nic mi się nagle nie odmieni) będzie rewolucyjny (?). 
A i ostatnio mi się nudziło (czyt. mam ferie) i zrobiłam zakładkę z bohaterami. Trochę ich jest, a mam zamiar wprowadzić jeszcze kilka postaci, więc może ona się komuś przyda. 
No i dziękuję bardzo Elfabie za szablon. Jest śliczny. 

niedziela, 16 lutego 2014

Rozdział 6

Precz z moich oczu! – posłucham od razu;
Precz z mego serca! – i serce posłucha;
Precz z mej pamięci! – nie tego rozkazu,
Moja i twoja pamięć nie posłucha.”
A. Mickiewicz

Jane chodziła zdenerwowana po mieszkaniu. Kursowała między kuchnią a salonem i martwiła się, bo Alice powinna wrócić już jakieś dwie godziny temu. A do tej pory nie dała żadnego znaku życia, co jej się nigdy nie zdarzało. Oczywiście kobieta próbowała się do niej dodzwonić, ale nastolatka nie odbierała. Zdesperowana matka zostawiła na jej poczcie chyba ze trzy wiadomości. Skontaktowała się nawet z Ruby. To co usłyszała od przyjaciółki córki, tylko spotęgowało jej niepokój. Dowiedziała się bowiem, że Alice jak zwykle wsiadła do autobusu i pojechała do domu. Tylko, że wcale do domu nie dotarła.
W głowie Jane pojawiły się przerażające wizje. Od potrącenia przez samochód aż do porwania. Kobieta drżącymi palcami wystukała ponownie numer córki. Był sygnał. Czekała, modląc się w duchu, by tym razem Alice podniosła słuchawkę.
Niestety, nie mogę odebrać. Zostaw wiadomość, a na pewno oddzwonię. — Usłyszała dziewczęcy głos, a po nim charakterystyczny dźwięk, który oznajmiał, że można nagrać to, co chciało się przekazać.
Jane rozłączyła się i schowała komórkę do kieszeni swoich jasnych spodni. Spojrzała przez okno z nadzieją, że zobaczy Alice przechodzącą przez furtkę. Niestety, nic z tego. Kobieta szybkim krokiem wyszła z kuchni i skierowała się do salonu, do barku. Przejrzała wszystkie znajdujące się tam alkohole i wybrała koniak. Z postanowieniem, że musi się uspokoić i pomyśleć, usiadła na kanapie z pełną szklaneczką złocistego trunku.
Po kilku łykach, kobieta stwierdziła, że ten sposób działa i zaczęła się powoli rozluźniać. Co prawda wciąż niepokoiła się o córkę, ale przynajmniej teraz ręce Jane przestały drżeć, a w jej głowie pojawiła się myśl, że może Alice spotkała po drodze kogoś znajomego i się zagadała. Tylko, kto to mógłby być? Jane upiła znów trochę koniaku i zamyśliła się.
Było zimno i padał deszcz, a na dodatek dziewczyna spóźniła się na autobus. Co się dzieje?! Dzień, ledwo się zaczął, a już można było zaliczyć go do beznadziejnych.
Jane szła szybkim krokiem przed siebie. Nasunęła na głowę kaptur kurtki i obliczyła, że jeśli utrzyma takie tempo, to dotrze do szkoły akurat na ważny egzmin z matematyki. Bo gdyby nie on, to nastolatka wróciłaby się do domu i już tam została.
Nagle usłyszała dźwięk klaksonu, odwróciła głowę w stronę jezdni i zobaczyła szarego volkswagena, który jechał powoli, blisko chodnika.
Dziewczyna zmrużyła oczy i spróbowała rozpoznać kierowce. Niestety, ale przez ten deszcz nie było to za bardzo możliwe. W końcu Jane zatrzymała się i to samo zrobiło auto. Szyba odsunęła się i nastolatka rozpoznała dwóch chłopaków.
Jeden z nich był blondynem, miał szczupłą, owalną twarz i duże niebieskie oczy. Jane znała go. Nazywał się Victor Hidden i chodził z nią na matematykę, fizykę, chemię oraz geografię. Rozmawiała z nim kilka razy i zawsze sprawiał wrażenie sympatycznego.
Drugim chłopakiem, a zarazem kierowcą był Thomas, brat Victora. Mimo tego, że między nimi był tylko rok różnicy, to i tak Tom wyglądał na znacznie starszego. Możliwe, że była to kwestia kwadratowej szczęki, którą zdobił dwudniowy zarost albo dużego wzrostu i szerokich ramion. Jane widywała starszego z braci nie raz na szkolnych korytarzach, ale nie miała okazji poznać go osobiście.
— Paskudna pogoda, co? — odezwał się Thomas.
Jego głos był niski i sprawił, że serce Jane zabiło odrobinę szybciej, a nogi zupełnie bezwiednie zaprowadziły ją w stronę samochodu.
— Niestety, ale za pięknie to dzisiaj nie jest — odpowiedziała dziewczyna, zastanawiając się nad celem tych pogaduszek.
Thomas uśmiechnął się lekko i zerknął na brata, który wychylił się, by móc lepiej widzieć Jane.
— Jak chcesz to możemy cię podwieźć — zaproponował Victor. — Sprawdzian z matmy to ważna rzecz, no nie?
Nastolatka roześmiała się, bo wiedziała, że chłopak nie przepada za tym przedmiotem.
— To jak, jedziesz z nami teraz do szkoły czy zamierzasz iść pieszo i później pojechać z zapaleniem płuc do szpitala?
Dziewczyna przyjrzała się twarzy Thomasa i dostrzegła, że mimo poważnej miny jego niebieskie oczy błyszczą wesoło. Chłopak potarł skroń dłonią, co zwróciło uwagę Jane na małą bliznę nad prawym łukiem brwiowym, która tylko dodawała mu uroku i nutki tajemniczości.
Ciekawe, co mu się stało — zastanawiała się nastolatka.
— No, Jane. Szybka decyzja.
— Niegrzecznie byłoby odmówić, no nie? A zresztą, kto lubi moknąć?
Chłopcy przyjęli z zadowoleniem słowa dziewczyny i po chwili nastolatka siedziała już w samochodzie.
Kto by pomyślał, że właśnie to wydarzenie zapoczątkowało moją znajomość z Tomem, a później tę całą farsę. Nasze pożal się Boże, małżeństwo — pomyślała Jane, przechylając do końca szklankę z koniakiem.
— Właśnie! — krzyknęła kobieta, zrywając się na równe nogi.
Odstawiła na stolik puste naczynie i wyciągnęła komórkę. Już dawno nie dzwoniła do byłego męża. Kiedyś chciała nawet usunąć numer jego telefonu, ale w końcu zdecydowała się go zostawić w razie czego. Przez chwilę wahała się, ale w końcu nacisnęła zieloną słuchawkę. Thomas odebrał po trzech sygnałach.
— Jane? — zdziwił się. — Co się stało?
— Nie ma u ciebie Alice?
— Nie. A czemu miałaby... Chwila. Nie wróciła do domu i nie wiesz, gdzie jest?
— No... Nie ma jej od dwóch godzin i nie odbiera komórki. Martwię się o nią.
— Spokojnie. Może mówiła ci, że ma się z kimś spotkać, a ty...
— Zapomniałam o tym?! — weszła mu w słowo. — Nie zapomniałabym. Alice nic mi nie mówiła. Nie ma jej od ponad dwóch godzin, a ty nawet...
— To nie moja wina, że nie masz pojęcia, gdzie podziewa się nasza córka. Dzwoniłaś do jej przyjaciółek?
— Dzwoniłam do Ruby. Ona nic nie wie. Widziała ją wsiadającą do autobusu.
— A Annabella? — zapytał Thomas, a kiedy Jane milczała dodał — Wiesz, że one się przyjaźnią czy chcesz tego czy nie.
— Nie mam do niej numeru. A z Charlotte nie chcę rozmawiać.
— Dobra, ja zadzwonię.
Kobieta zacisnęła mocniej dłoń na komórce.
Znowu się pokłócili. Jane miała już dość zachowania męża. Jego ciągłych kłamstw, wymówek i zdrad, do których to niby się nie dopuścił. Po kolejnej ostrej wymianie zdań, Thomas trzasnął drzwiami, mówiąc, że wróci nad ranem.
Kobieta była załamana. Dobrze, że Alice została u dziadków i niczego nie słyszała. Jane chwyciła torebkę i klucze. Ona też nie miała zamiaru siedzieć w domu. Jeździła po mieście przez godzinę, starając się uspokoić i nie myśleć o Tomie. W końcu, jednak zdecydowała się pojechać do najlepszej przyjaciółki i opowiedzieć jej o dzisiejszej kłótni. Teraz to ona jedna mogła podtrzymać ją na duchu.
Kiedy Jane zadzwoniła do drzwi musiało już być około dwudziestej drugiej. Kobieta miała nadzieję, że nie obudziła niechcący córki Charlotte – Annabelli, a jej przyjaciółka nie kładzie się jeszcze spać. Jeffrey, pewnie był w pracy, więc Jane liczyła na to, że będą one mogły spokojnie porozmawiać.
Kobieta przycisnęła guzik dzwonka jeszcze raz i poczekała. Światło w salonie paliło się, więc Charlotte powinna usłyszeć, że ktoś dobija się do drzwi. I rzeczywiście. Po chwili otworzyła jej wysoka, ciemnowłosa kobieta w czerwonym szlafroczku.
— Przepraszam, że przychodzę tak późno, ale muszę z kimś pogadać. Znowu pokłóciłam się z Tomem i już nie wiem, co robić.
— Jane... ja teraz za bardzo nie mogę ci pomóc i nawet nie wiem jak ci pomóc. — Charlotte wydawała się poddenerwowana.
— Ale co się stało?
I wtedy wszystko się wydało. Rozległ się huk, jakby coś spadło na podłogę i się rozbiło. Charlotte cofnęła się i spojrzała za siebie, a Jane przeszła przez próg i zobaczyła, że ktoś wymyka się z salonu. A właściwie nie ktoś, tylko Thomas. Jedną ręką podtrzymywał rozpięte spodnie, a w drugiej trzymał koszulę.
— Co tu się dzieje? — zapytała Jane, patrząc to na przyjaciółkę to na męża.
Oboje oni wyglądali na przestraszonych i chyba nie wiedzieli co powiedzieć.
Kobieta do tej pory pamiętała jak się, wtedy czuła. Zdradzona, wściekła, zaskoczona. Była prawie w stu procentach pewna, że Thomas ją zdradza, ale Charlotte? Tego nie spodziewała się po najlepszej przyjaciółce. Nie czekała na wyjaśnienia tylko trzasnęła drzwiami, wychodząc.
— Czy ty w ogóle mnie słuchasz? — zapytał zirytowany Thomas.
Jane rzeczywiście go nie słuchała. Przed chwilą wydawało jej się, że ktoś wszedł do domu.
— Poczekaj. Chyba coś słyszałam. Może to Alice.
— Dobra, zobacz i oddzwoń do mnie. Jeśli to nie ona, to zadzwonię do Charlotte. A jeśli i to nie pomoże, to przyjadę i wspólnie zastanowimy się, co dalej.
— W porządku — powiedziała Jane i rozłączyła się.
Kobieta szybkim krokiem opuściła salon. Ulżyło jej, kiedy tylko zobaczyła postać Alice, idącą w stronę schodów.
Nastolatka nie zauważyła matki. Szła ze spuszczoną głową, mając nadzieję, że przemknie niezauważenie do swojego pokoju i tam będzie mogła doprowadzić się do normalnego staniu.
— Wreszcie jesteś. Wiesz, która godzina? Już dawno powinnaś być w domu. — W głosie Jane pobrzmiewały nuty irytacji i zdenerwowania.
Alice zatrzymała się gwałtownie. Odszukała wzrokiem swoją rodzicielkę, która stała w drzwiach salonu z surową miną i rękami skrzyżowanymi na piersi.
— Przepraszam. Zapomniałam zadzwonić.
— Za to ja do ciebie dzwoniłam, ale nie odbierałaś.
Dziewczyna zaczęła grzebać w torbie, mówiąc:
— Miałam wyciszony telefon i nie słyszałam.
W końcu wyjęła komórkę i rzeczywiście. Na wyświetlaczu widniało jedenaście nieodebranych połączeń od mamy, trzy od Ruby i do tego cztery sms-y, informujące o nagraniach na pocztę.
— Zupełnie straciłam poczucie czasu. Przepraszam.
— Może zamiast ciągle przepraszać powiedziałabyś mi, gdzie byłaś? — zapytała Jane, nie spuszczając córki z oka.
Co prawda kobieta cieszyła się, że nastolatka cała i zdrowa wróciła do domu, ale nie zamierzała jej odpuścić. W końcu jakieś wyjaśnienia jej się należą.
Alice westchnęła, niepewnie podnosząc głowę do góry.
— Płakałaś? Co ci się stało, Alice?
Poza surowej rodzicielki znikła, kiedy tylko Jane zobaczyła zaczerwienione oczy córki i lekko rozmazany tusz. Kobieta natychmiast podeszła do dziewczyny i odgarnęła kosmyki włosów z czoła.
— Ktoś cię skrzywdził?
— Nie — odpowiedziała Alice, kręcą przy tym głową.
— To co się stało? — zapytała łagodnie Jane, nie pozwalając córce odwrócić wzroku.
— Po drodze do domu zobaczyłam rannego psa — zaczęła nastolatka, a po chwili skłamała — To dlatego płakałam, myślałam, że nie żyje.
Jane nie była pewna czy Alice mówi prawdę. Opowieść o psie była dziwna, ale kobieta dobrze znała córkę i wiedziała, że dziewczyna raczej, by sobie tego nie wymyśliła. Wiedziała też, że Alice jest bardzo wrażliwą osobą i płacz na widok skrzywdzonego zwierzęcia byłby możliwy.
— I co z tym psiakiem?
— Żyje, ale to nie był jakiś tam pies. Tylko Tajfun.
— Tajfun? — Kobieta skądś kojarzyła to imię.
— To pies państwa Warmth. Znasz przecież panią Laurę.
Teraz Jane sobie przypomniała. Laurę Warmth poznała jakiś czas temu i uważała ją za bardzo ciepłą i sympatyczną kobietę.
— Czy to nie jej synowi udzielasz korepetycji?
— Dokładnie — potwierdziła Alice, ciesząc się, że mama zaczyna kojarzyć rodzinę, o której dziewczyna mówi. — Chrisowi, temu młodszemu.
— Młodszemu?
— No tak, bo jest jeszcze starszy, Matt. Wysoki, szczupły, rozczochrane blond włosy, niebieskie oczy. Ma dziewiętnaście lat. I to z nim pojechałam do weterynarza.
Ostanie zdanie sprawiło, że Jane z powrotem przybrała surowy wyraz twarzy. Kobieta przypomniała sobie, że widziała syna Warmth jakiś tydzień temu w galerii razem z innym chłopakiem. Obaj byli bardzo zadowoleni i trzymali się za ręce.
— Uważaj Alice, ten cały Matt, to nie chłopak dla ciebie.
— Ale ja wcale go nie chce — powiedziała zmieszana nastolatka, czując, że na jej policzkach pojawiają się rumieńce.
— No dobrze, już dobrze. Tylko cię ostrzegam. Nie chcę żebyś później cierpiała, bo któryś cię oszukał. To... co? Pewnie jesteś głodna.
— No, trochę. Ale najpierw chyba pójdę do łazienki. Musze się odświeżyć.
Jane uśmiechnęła się do córki.
— To idź, a ja podgrzeję obiad.
Alice ruszyła na górę, przeskakując po do schodki, a kiedy zamknęła drzwi łazienki odetchnęła z ulgą.
W lustrze przywitała ją znajoma twarz. Znajoma tylko w nie najlepszym stanie. Dziewczyna sięgnęła po grzebień i spróbowała doprowadzić włosy do porządku. Później pozbyła się resztek tuszu i przemyła dokładnie twarz wodą. Czuła się odrobinę lepiej. Lżej. Ten dzień nie należał do udanych, ale za chwilę nadejdzie drugi, inny i być może lepszy.




Ten rozdział jest trochę inny niż poprzednie. Postanowiłam uchylić rąbka tajemnicy i pokazać Wam, co dzieje się w głowie Jane. Chciałam, żebyście dowiedziały się, co takiego wydarzyło się w jej życiu, bo to wpłynęło i będzie wpływać na jej zachowanie. Retrospekcje w tym rozdziale nie są jedynymi. Mam zamiar przedstawić Wam jeszcze kilka fragmentów z przeszłości matki Alice. 
A jeśli tęsknicie za Ecilą, to możliwe, że pojawi się w następnym rozdziale. Pewności w 100% nie mam, bo rozdział dopiero zaczęłam pisać i zobaczę, co z tego wyjdzie. 

niedziela, 9 lutego 2014

Rozdział 5

Marzenia zwykle się spełniają,
ale nie tak i nie wtedy, kiedy tego pragniemy.”
Maria Dąbrowska

Uczennice z niepokojem obserwowały najmniejszy ruch pani Sharp. Miała ona dzisiaj wyjątkowo zły humor, a to nie wróżyło nic dobrego. Profesorka sprawdziła listę obecności, a następnie sprawnym ruchem otworzyła podręcznik do historii na odpowiedniej stronie. Przez chwilę siedziała nieruchomo, czytając coś.
Alice modliła się w duchu, żeby nauczycielka nie pamiętała o wydarzeniu z ostatniej lekcji.
Błagam, proszę, niech nie pyta, niech nie robi kartkówki. Błagam...
Sophia Sharp oderwała wzrok od książki i wstała. Wolnym krokiem zaczęła przechadzać się między ławkami, obracając w dłoni długopis. Nagle zatrzymała się przy drugiej ławce z rzędu od okna.
Alice wstrzymała oddech. Ona siedziała tylko stolik dalej. Tak niewiele brakowało...
— Panna Scott. Może mi panienka opowie o wystąpieniu Karoliny Południowej z Unii?
Z krzesła podniosła się niziutka blondynka i spuściła głowę.
— Przykro mi, ale nie mogę.
— Mnie też jest przykro, że muszę panience postawić ocenę niedostateczną — powiedziała profesorka, ale wcale nie wyglądała jakby było jej szkoda uczennicy.
Serce Alice zabiło szybciej, kiedy nauczycielka znów ruszyła w niespieszną przechadzkę. Dziewczyna wyczuwała też zdenerwowanie Ruby. Zerknęła na nią i zobaczyła, że przyjaciółka ma zaciśnięte usta i pięści.
— To może panna Thomas zechce opowiedzieć nam o Karolinie Południowej?
Alice zerknęła w prawo. Profesorka zatrzymała się teraz przy pierwszej ławce od drzwi i wskazywała długopisem na Jennifer Thomas, która wstając, wytarła spocone dłonie o spódniczkę.
— Podczas kampanii prezydenckiej w roku 1846... — zaczęła brunetka, ale zaraz pani Sharp jej przerwała.
— Źle. Przydałoby się, żeby panienka w końcu nauczyła się dat. Siadaj.
Alice zerknęła na zegar. Minęło zaledwie dziesięć minut od początku lekcji.
Tylko tyle?! Czemu czas się tak wlecze?! — denerwowała się dziewczyna.
— A co ma do powiedzenia panna Hidden? — zapytała pani Sharp, podchodząc do Alice.
Dziewczyna słyszała w uszach pulsującą krew i czuła drżenie nóg, które jakimś cudem utrzymywały ją w pionie. Przełknęła ślinę, chcąc nawilżyć wyschnięte gardło i zacisnęła dłonie na kancie ławki.
— Karolina Południowa wystąpiła z Unii w... 1860 roku — zaczęła z wahaniem, próbując przypomnieć sobie wiadomości ze swoich notatek. — A rok później na kongresie w... w Montgomery sześć... eee... nie, siedem stanów utworzyło Konfederację Stanów Ameryki z prezydentem Jeffersonem Davisem na czele. W tym samym roku... na dowódcę wojsk Południa został wybrany generał Robert Lee. Lincoln dopiero w kwietniu 1861 roku wydał dekret...
Wystarczy przerwała jej nauczycielka. Widzę, że skoro tyle umiecie to chętnie napiszecie kartkówkę.
Alice usiadła na miejsce i jęknęła w duchu.
Nie umiesz? Źle. Umiesz? Jeszcze gorzej. I jak tu dogodzić tej kobiecie? — denerwowała się blondynka, wyrywając kartkę z zeszytu.
***
Alice i Ruby siedziały na ławce przed pracownią matematyczną. Obie były w nie najlepszym humorze po dopiero co napisanej kartkówce z historii.
— Dziewczyny! Hej! — zawołała Annabella, machając w kierunku przyjaciółek.
— No hej, hej.
— Co jest? — zapytała brunetka, przeczesując dłońmi potargane w biegu włosy.
— Gdybyś była na historii to byś wiedziała — mruknęła niezadowolona Ruby.
— Sharp miała dzisiaj świetny humor do przepytywania i robienia kartkówek — dodała Alice.
— Serio?
— Niestety, tak. A ciebie czemu nie było?
Annabella poprawiła pasek torby, a później wzruszyła ramionami, mówiąc:
— Zaspałam.
— A jak po koncercie? — zapytała Ruby.
— Koncert był świetny — ożywiła się Annabella — ale nic się nie umywa do imprezy po nim.
Dziewczyna w skrócie opowiedziała przyjaciółkom przebieg sobotniej nocy. Gdzie się to wszystko odbyło, kto tam był i co się ciekawego wydarzyło.
— Mówię wam, więcej nie piję. Dobrze, że James uspokoił mamę i powiedział, że jestem u niego, bo inaczej odchodziłaby od zmysłów, a kiedy już wróciłabym do domu, skręciłaby mi kark.
Dziewczyny pokręciły ze śmiechem głowami, mówiąc, że taki brat jak James to skarb.
— A wiesz, że w niedzielę rano do mnie dzwoniłaś? — zagadnęła Alice.
— Wiem, pamiętam. Sorry, że cię obudziłam.
— Daj spokój. Procenty uderzyły ci do głowy i tyle.
— Właściwie to tak nie do końca. Jest coś o czym powinnaś wiedzieć. I to coś dotyczy Matthew.
Alice zaniepokoiła się. Nie podobał jej się wzrok jakim obdarzyła ją przyjaciółka. Było w nim wiele niepewności, smutku i współczucia.
— Co takiego powinnam wiedzieć? — zapytała, bojąc się usłyszeć coś w stylu: Matthew ma dziewczynę.
— Nie bardzo wiem jak ci to powiedzieć — zaczęła Annabella, starając nie patrzeć się na przyjaciółkę. — Bo było to... Wydarzyło się... Było już pewnie po północy. Wszyscy siedzieli w salonie. No, prawie wszyscy. Ja trochę wypiłam i musiałam jak najszybciej znaleźć toaletę. No i... szukałam. Ale zamiast toalety znalazłam się w jakimś pokoju i... widziałam Matta z...
Właściwie Ann nie musiała już kończyć. Alice spodziewała się tego, co usłyszy. Nawet zdziwiłaby się, gdyby Matthew był wolny. Przecież był przystojny, utalentowany, sympatyczny. On musiał już mieć dziewczynę.
— Zobaczyłam, że obściskiwał się z jakimś chłopakiem. Dokładnie nie wiem, kim on był. Widziałam tylko jego profil, ale to na pewno był chłopak.
Tego chyba żadna z dwójki dziewcząt się nie spodziewała.
— Ale... Co ty?... Matt... on... — Alice nie potrafiła się wysłowić.
To niemożliwe — pomyślała. — Lekcja historii i to. To musi być koszmar. Nie ma innego wyjścia.
Dziewczyna zawsze uważała się za tolerancją osobę. Nigdy nie miała nic do homoseksualistów, ale nie mogła uwierzyć, że Matthew, osoba, która jej się podoba i z którą chciała się umówić, woli chłopaków.
— Ann — zaczęła Ruby. — A może trochę za dużo wypiłaś i... no wiesz... Może to nie był chłopak, może to nie był Matt. Może...
— Ja też chciałabym, żeby to nie była prawda, ale wiem co widziałam — powiedziała z przekonaniem Annabella, a później zwróciła się do Alice. — Przykro mi, Al. Po prostu pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.
Dziewczyna pokiwała smutno głową. Jej przyjaciółki chyba jeszcze coś do niej mówiły, pocieszały ją, ale Alice już nic nie słyszała. Czuła się okropnie, jakby ktoś mocno uderzył ją w brzuch. I do tego ten uścisk w klatce piersiowej, przez który trudno było złapać oddech. W jednej chwili jej wszystkie nadzieje prysły jak bańka mydlana i pozostały po nich tylko wspomnienia. Wiedziała, że ma małe szanse u Matthew, ale nie aż tak małe. Jeszcze niedawno żałowała, że nie poszła na koncert, ale teraz? Teraz uważała, że chyba nie zniosłaby widoku Matta z jakimś chłopakiem.
Obiecałam sobie, że z nim pogadam i...
Alice poczuła, że jeszcze chwila i się rozpłacze. Zamknęła oczy sfrustrowana.
To nie tak miało być!
— Alice? — Annabella objęła przyjaciółkę i wyszeptała jej do ucha — Przepraszam.
— To... to nic — wyjąkała blondynka, ocierając wilgotne policzki.
Nawet nie zauważyła, kiedy uroniła kilka łez.
— Dziewczyny, chyba musimy się zbierać — powiedziała Ruby, przyglądając się z troską Alice. — Już po dzwonku.
***
Alice wysiadła na przystaniu, mieszczącym się jakieś pięćset metrów od jej domu. Szła ze spuszczoną głową, nie zwracając uwagi zupełnie na nic. W pamięci miała tylko słowa Annabelli, w które wciąż ciężko było jej uwierzyć. A jakby tego było mało, rozbolała ją głowa. Chyba za dużo myślała o Matthew.
— Co za beznadziejny dzień — wymruczała sama do siebie i kopnęła puszkę po coca-coli.
Obserwowała jak się toczy i zatrzymuje w trawie, tuż obok kupy złoto-rudej sierści. Kiedy dziewczyna podeszła bliżej, okazało się, że na poboczu leży ledwo żywy pies. Jego pierś powoli podnosiła się i opadała. Do tego jedna z łap zwierzęcia wykrzywiona była pod dziwnym kątem, a szyję „zdobiły” ślady krwi.
Nastolatka przyklękła przy psiaku, który zaskomlał cicho i spojrzał na nią ciemnobrązowymi oczami przepełnionymi bólem. Znała go. To był retriever państwa Warmth. Pies Matthew. To był Tajfun.
— Och, nie... — wyszeptała, delikatnie głaszcząc go po głowie. — Co ci się stało, mały?
Zwierzak poznał ją, a na znak tego trącił dłoń nastolatki nosem, kiedy ta rozglądała się zaniepokojona. Musiała wezwać pomoc, ale jak na złość nikogo w pobliżu nie było. No, może oprócz starszej pani, która przechodziła przez pasy, kilka metrów dalej.
Alice dotknęła opuszkami palców zakrwawionej sierści i poczuła, że zbiera jej się na mdłości. Często krew powodowała u niej takie skutki.
Tajfun ponownie zaskomlał i wtedy serce dziewczyny zabiło szybciej. Pies cierpiał, a ona jeszcze nic nie zrobiła?! Natychmiast zerwała się na równe nogi.
— Poczekaj — zwróciła się do psa, jakby ten miał ją zrozumieć albo nagle gdzieś uciec. — Wszystko będzie dobrze, zaraz... ja zaraz sprowadzę kogoś. Obiecuję, tylko... chwila!
I już biegła, odwracając się kilka razy, chcąc sprawdzić czy Tajfun pozostał na miejscu. W błyskawicznym tempie pokonała drogę do domu państwa Warmith i energicznie zapukała do drzwi. Otworzył je Matthew, patrząc na Alice z zaskoczeniem.
Pewnie, gdyby dziewczyna nie była tak przejęta losem psa, to by podskoczyła w duchu z radości na widok chłopaka. Ale teraz liczyło się zdrowie Tajfuna.
— Matt, musisz... ze mną iść — wysapała Alice, z trudem łapiąc powietrze.
— Co? Gdzie? Co się stało? — dopytywał się Matthew, lustrując wzrokiem potargane włosy nastolatki i jej zaczerwienione policzki.
— Pies... Tajfun... chodź. — Dziewczyna niewiele myśląc, złapała chłopaka za rękę i pociągnęła go za sobą. Była naprawdę zdenerwowana i nie miała czasu na tłumaczenia.
Szybko dotarli na miejsce. Matthew od razu rozpoznał ukochanego zwierzaka i strasznie zbladł, widząc w jakim jest stanie. Chłopak naprawdę wyglądał na przestraszonego i chyba nie do końca wiedział, co ma zrobić.
— Co ci się stało, piesku? — wyszeptał, dotykając ostrożnie zakrwawionej sierści.
Alice przyglądała się jak chłopak uważnie ogląda uszkodzenia Tajfuna, a chwilę później wstaje. Początkowe przerażenie znikło, chociaż niepokój pozostał w oczach Matthew.
— Trzeba jak najszybciej zabrać go do weterynarza. — W jego głosie słychać było zdecydowanie. — Zostań z nim, a ja pójdę po samochód.
I nawet nie czekając na odpowiedź Alice, pobiegł w stronę swojego domu. Dziewczyna ponownie przyklękła przy psie. Chciała mu jakoś pomóc, ulżyć w cierpieniu, ale nie wiedziała jak.
— Wszystko będzie dobrze. Trzymaj się, Tajfun. Matt zaraz wróci. — Alice ciągle powtarzała te trzy zdania, próbując uspokoić skołatane serce.
Do tego co chwilę podskakiwała z nerwów przy każdym przejeżdżającym samochodzie. Miała nadzieję, że Matthew się pospieszy. Retriever wyglądał na coraz słabszego.
Nastolatka usłyszała nadjeżdżający pojazd. Tym razem ten, na który czekała. Duży, czarny ford zjechał na pobocze. Wysiadł z niego blondyn. Widać było, że próbował dotrzeć do domu jak najszybciej. Jego policzki były zaczerwienione, a na czole pojawiły się kropelki potu.
Matthew podbiegł do Alice i Tajfuna. Dziewczyna odsunęła się od psa, nie chcąc przeszkadzać. Chłopak ostrożnie podniósł zwierzaka i zwrócił się do nastolatki:
— Otwórz drzwi.
Kiedy Alice zrobiła to, o co ją prosił, Tajfun został umieszczony na fotelu z tyłu samochodu.
I co teraz? Powinnam sobie pójść? Zostawić ich? — zastanawiała się dziewczyna. — Oby tylko Tajfun z tego wyszedł.
— Możesz pojechać ze mną?— Głos Matthew wyrwał Alice z zamyślenia. — Ktoś powinien zostać razem z Tajfunem z tyłu.
— Jasne, nie ma sprawy — odpowiedziała natychmiast blondynka, wsiadając do samochodu.
Matthew chyba naprawdę chciał jak najprędzej zawieźć psa do weterynarza, bo jechał dosyć szybko. Sprawnie wyprzedzał inne samochody i chyba nawet korzystał z jakiś skrótów. Dziewczyna widziała jak chłopak raz po raz zerka do lusterka, chcąc się prawdopodobnie upewnić czy z Tajfunem nie jest gorzej. Martwił się, ale nie panikował. Opanowanie Matthew i jego racjonalne zachowanie, sprawiło, że Alice trochę się uspokoiła.
Dzięki zabiegom chłopaka, dotarcie do zakładu leczniczego dla zwierząt nie zajęło dużo czasu. Dziewczyna pomogła wyciągnąć psa z samochodu i wkrótce razem udali się do niewielkiego, beżowego budynku.
W poczekalni spotkali dwie kobiety, siedzące naprzeciwko siebie na zielonych krzesełkach, ustawionych po obu stronach sali. Jedna z nich wyglądała jak czarownica z długim nosem, czarnymi włosami i wisiorkiem o dziwnym kształcie. A jakby tego było mało, na kolanach trzymała klatkę z czarnym kotem, który gdy tylko wyczuł obecność psa zasyczał wściekle.
— Zachowuj się Baltazarze — odezwała się Czarownica wysokim głosem, dopiero teraz zauważając przybycie dwójki nastolatków z rannym Tajfunem. — A niech mnie...
Druga kobieta była już posiwiałą staruszką i drzemała smacznie, nie reagując zupełnie na nic. Jej okrągłe okulary zsunęły się na sam czubek nosa, ale torebka tkwiła w dość stanowczym uścisku kościstych dłoni. Jednak najdziwniejszą rzeczą, jaką Alice zauważyła przyglądając się nestorce, był brak jakiegokolwiek zwierzęcia.
Może przyszła tu tylko po to, by się wyspać? — pomyślała nastolatka.
Nagle z gabinetu wyszedł łysiejący mężczyzna o sympatycznej, okrągłej twarzy i ciemnej bródce. Jego strój świadczył o tym, że należy do pracowników tej placówki.
— Kto następny?
Matthew już otwierał usta, by zapytać czy można go przyjąć bez kolejki, ale Czarownica powiedziała:
— My poczekamy. Niech pan wchodzi z tym biedakiem.
Alice bąknęła, że zostanie na korytarzu i usiadła na jednym z zielonych krzesełek.
Czas płynął wyjątkowo powoli. Chociaż Czarownica robiła chyba wszystko, żeby „umilić go” dziewczynie. Wypytywała się o psa, o to, co mu się stało, a nawet zaczęła opowiadać o swoim ukochanym Baltazarze. Nastolatka przestała słuchać kobiety, gdzieś w połowie historyjki o zjedzonej przez kota złotej rybce. Po prostu martwiła się o Tajfuna i nie miała ochoty na pogawędki.
— …i wtedy mój kochany kiciuś o mało co nie stracił ogona. Czy to nie straszne?
Alice dopiero po chwili zorientowała się, że kobieta o coś ją pyta.
— Straszne? A, tak, tak. Zgadzam się z panią całkowicie.
— No właśnie! I ja, wtedy...
Ile to jeszcze potrwa? — zastanawiała się nastolatka. — Może są jakieś komplikacje. Może Tajfun będzie musiał zostać na obserwacji.
Minęło jeszcze jakieś dziesięć minut, które dla Alice były wiecznością i drzwi gabinetu się otworzyły. W poczekalni pojawił się blondyn z psem. Dziewczyna natychmiast zerwała się z miejsca i podeszła do nich.
Tajfun leżał w ramionach pana z zamkniętymi oczami i wyglądał jakby spał. Na szyi miał wygoloną sierść i założony opatrunek, a jedna z jego łap była zabandażowana. Nie wyglądał najlepiej, ale chyba nic nie zagrażało życiu psa, skoro pozwolono mu wrócić do domu.
Kilka minut później, Alice znów siedziała z Tajfunem w samochodzie i delikatnie głaskała go po głowie. Matthew tym razem jechał wolniej i opowiadał dziewczynie o tym, co mówił mu weterynarz.
— Wyliże się. Dostał leki przeciwbólowe i teraz sobie pośpi, ale będzie dobrze.
— Cieszę się — powiedziała Alice. — Trochę się przestraszyłam, gdy zobaczyłam go, leżącego na poboczu.
— No, nie wyglądał najlepiej. Zastanawia mnie tylko, co mu się stało. Potrącił go ktoś czy co? Albo... ten przebrzydły pies Evansów go zaatakował. On nigdy nie lubił Tajfuna.
Matthew zerknął w lusterko i Alice zauważyła, że chłopak jest zły.
— Daj spokój, jeśli nawet był to pies Evansów, to oni i tak się wszystkiego wyprą. Wiesz jacy on są. Szkoda nerwów.
— A mnie jest szkoda Tajfuna.
Dziewczyna, słysząc zdecydowanie w głosie Matthew, nie odezwała się już. Jeśli chce porozmawiać z Evansami, to niech rozmawia. Może to coś pomoże.
Kiedy dojechali do domu państwa Warmth, Alice nie za bardzo wiedziała co robić. Pójść sobie czy zostać jeszcze? Pomogła Mattowi i... właśnie, co dalej?
Chłopak wysiadł z samochodu i zaczął ostrożnie wyjmować psa z auta.
— Otworzysz mi drzwi? — zwrócił się do nastolatki.
— Jasne, nie ma sprawy — odpowiedziała Alice, natychmiast kreując się w stronę domu.
Kiedy tylko chłopak wszedł do mieszkania, dziewczyna usłyszała męski głos:
— Matt, to ty?
— Tak, tato! — odkrzyknął Matthew.
Na korytarzu pojawił się wąsaty, jasnowłosy mężczyzna w koszuli w kratkę. Najpierw spojrzał na syna, trzymającego rannego psa, a później przeniósł wzrok na dziewczynę. Jego twarz wyrażała głębokie zdziwienie.
— Co... co się stało? — zapytał w końcu.
— Byliśmy w ośrodku weterynaryjnym. Alice znalazła ledwo żywego Tajfuna i od razu do nas przybiegła.
— A ja już myślałem, że przyszedł do ciebie Robert, a tu coś takiego... Co z Tajfunem? Co powiedział weterynarz?
— Zaraz wszystko powiem, tylko zaniosę Tajfuna na jego legowisko — odparł chłopak i zniknął w salonie.
Teraz Alice naprawdę nie wiedziała, co robić. Została sama z panem Warmith i czuła się z tego powodu trochę niezręcznie.
— Ja już chyba pójdę — powiedziała, poprawiając pasek torby.
— A może napijesz się czegoś? — zaproponował mężczyzna, wykonując zapraszający gest w kierunku kuchni. — Potrafię zrobić najlepszą na świecie herbatę. Co ty na to?
Alice uśmiechnęła się serdecznie, widząc jak pan Warmith przybiera pozę, która mówiła: Taką herbatą nie pogardziłaby nawet brytyjska królowa.
Dziewczyna otwierała już usta i chciała się zgodzić, gdy z salonu wyszedł Matthew.
— Po tych lekach Tajfun ma naprawdę dobry sen.
— To chyba lepiej. Odpocznie sobie — powiedział pan Wartmih. — To jak, Alice? Dasz się skusić na herbatę? Mam nawet ciasto. Jakaś nagroda ci się należy.
Dziewczyna popatrzyła najpierw na jednego, a później na drugiego mężczyznę. Obaj sprawiali wrażenie, że chcą, by nastolatka jeszcze chwilę u nich została.
— Mamy uznać milczenie za zgodę? — zażartował Matthew, a Alice przypomniały się słowa przyjaciółki.
Zobaczyłam, że obściskiwał się z jakimś chłopakiem. Dokładnie nie wiem, kim on był. Widziałam tylko jego profil, ale to na pewno był chłopak.
Nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej i w żołądku powrócił. Dziewczyna znów poczuła się tak jak w szkole. Drżące ręce zacisnęła w pieści. Bała się, że jeśli zostanie tu kilka minut dłużej, to nie wytrzyma i zwyczajnie się rozpłacze. Spuściła nieznacznie głowę, nie mogąc spojrzeć w niebieskie oczy Matthew. Nie mogła patrzeć też na jego uśmiech i rozczochrane blond włosy. W ogóle ciężko było, chociażby na niego zerknąć, wiedząc jednocześnie, że ten chłopak nie jest dla niej. Kolejny, z którym nie może być.
— Niestety, ale naprawdę muszę wracać do domu — powiedziała Alice, patrząc się na pana Wartmih.
— No dobrze, skoro musisz wracać, to nie będziemy cię zatrzymywać. Bardzo dziękuję ci za pomoc. Gdyby nie ty Tajfun mógłby nie przeżyć.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado i pokiwała głową na znak, że przyjmuje podziękowania.
— Do widzenia — mruknęła i nawet nie patrząc się na Matthew skierowała się w stronę wyjścia.
Nastolatka nie zdążyła nawet opuścić podwórka państwa Wartmih, kiedy to usłyszała dźwięk otwieranych, a za chwilę zamykanych drzwi.
— Alice! Zaczekaj chwilę!
Serce dziewczyny zabiło szybciej, rozpoznając głos Matta. Biegł za nią. Czy takie rzeczy nie zdarzają się tylko w romantycznych filmach?
Tylko, że to nie jest żaden romans — pomyślała rozgoryczona.
Alice odwróciła się z wahaniem. Postarała się przybrać obojętny wyraz twarzy i zapytała:
— O co chodzi?
— Poznałem twoją przyjaciółkę i mówiła mi, że chciałaś przyjść na nasz koncert, ale nie mogłaś i tak sobie teraz pomyślałem, że... — Matthew przerwał, jakby nagle nie wiedział, co chce powiedzieć. — No wiesz, niedługo pewnie zagramy kolejny koncert. Nie wiemy co prawda, dokładnie gdzie i kiedy, ale gdybyś chciała wpaść to... zapraszam. Może uda mi się załatwić darmowe wejściówki, a nawet miejsce VIP-a.
Mówiąc o miejscu dla specjalnych gości, uśmiechnął się i mrugnął do Alice.
— Może, jeśli mama mnie puści — odpowiedziała nastolatka, nie marząc o niczym innym, by uciec jak najdalej.
Dziewczyna uważała, że gdyby nie wdzięczność za pomoc Tajfunowi, to Matthew nie zaproponowałby jej czegoś takiego. Bo niby dlaczego miałby? Do tej pory jakoś niespecjalnie rwał się do rozmowy z nią. Wymienili może parę zdań i tyle. A teraz, kiedy Alice straciła wszelkie nadzieje, że kiedyś będzie mogła stworzyć z Matthew udany związek, on zaczyna być dla niej miły. Nie to, że wcześniej nie był miły. Ale jakoś nigdy za nią nie wybiegał z domu i nie zapraszał na koncert.
 — No okey, to do zobaczenia i naprawdę dziękuję za to, że nie zostawiłaś rannego Tajfuna.
Każdy, kto ma chociaż odrobinę dobrego serca zareagowałby tak samo. A teraz naprawdę muszę już lecieć. Dzięki za zaproszenie, może kiedyś z niego skorzystam.



To najdłuższy rozdział na tym blogu (liczy 9 stron). I w końcu doczekaliście się spotkania Alice z Matthew. Mam nadzieję, że powyższy tekst Wam się podobał i udało mi się Was zaskoczyć. 

Obserwatorzy