Layout by Raion

niedziela, 25 października 2015

Rozdział 27

Ludzie bowiem to anioły bez skrzydeł, i to jest takie piękne,
urodzić się bez skrzydeł i wyhodować je sobie.”
José Saramago
Czerwiec
Alice powoli uchyliła powieki. Oślepiło ją światło. Zamrugała, próbując się skupić. Ostanie co pamiętała to błękitnie niebo, słońce i jakaś kobieca twarz. Jednak teraz zauważyła, że wpatruje się w biały sufit i podłużną lampę. Chciała się podnieść, ale gdy tylko się poruszyła poczuła silny ból głowy.
— O mój Boże, Alice... Tom! Obudziła się!
Dziewczyna ostrożnie obróciła się i zobaczyła bladą twarz mamy. Jej jasne włosy wymykały się ze zwykle staranne upiętego koka, a oczy były przekrwione i podkrążone jakby nie mogła spać w nocy. Nie miała na sobie też nic eleganckiego. Siedziała obok w zwykłej bawełnianej koszulce, ale mimo wszystko na kobiecym obliczu gościł promienny uśmiech.
Obok głowy matki pojawiła się twarz Thomasa. Ojciec też nie wyglądał najlepiej. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Garnitur zmienił na flanelową koszulę, ale tak jak Jane uśmiechał się.
— Co... co się... — Alice próbowała się odezwać, ale zaschło jej w gardle. Odchrząknęła. — Co się stało? Gdzie... jestem?
— Nic nie pamiętasz, aniołku? — zapytał Tom, pieszczotliwie głaszcząc ją po włosach.
Nastolatka pomyślała o Ecili, o nocy z Jamesem, o śmierci Roberta, o śmierci Ruby, o Ann. Zrobiło jej się niedobrze. Ile z tego było prawdą?
— Powiedzcie mi.
— Jesteś w szpitalu. Leżysz tutaj od trzech dni.
W szpitalu? Dlaczego? Tylko trzy dni? To niemożliwe.
— Och, skarbie. Tak mi przykro. Nie powinnam tak na ciebie krzyczeć — powiedziała Jane, delikatnie ujmując rękę córki.
— Krzyczeć?
Alice czuła, że niewiele rozumie z tego co się dzieje. Była zagubiona i skołowana.
Może wciąż to sen? Może to kolejna próba?
— Pokłóciłaś się z Victorią. Biłyście się w szkole. Nie pamiętasz tego?
Dziewczyna próbowała wygrzebać ze wspomnień odpowiednie wydarzenie. Rzeczywiście, kiedyś pobiła się z Victorią, ale to było tak dawno. Od tego czasu wiele się zmieniło. Tyle osób zostało skrzywdzonych. Miała to naprawić. Ale jak?
— To nic, aniołku — odezwał się Thomas. — Przypominasz sobie.
— Tom...
— Nie powinnaś jej męczyć, Jane.
— Nie męczę. — Kobieta popatrzyła na byłego męża z wyrzutem. — Chcę jej pomóc. Na pewno czuje się nieswojo.
— Daj jej czas.
Alice widząc, że mama otwiera już usta, by coś odpowiedzieć, wyszeptała:
— Nie kłóćcie się. Proszę.
— Nie kłócimy się.
— Oczywiście, że się nie kłócimy.
Rodzice popatrzyli na siebie, a później Thomas zdecydował się pójść po lekarza.
— Powiem mu, że się obudziłaś.
Pocałował córkę w czoło, rzucił ostrzegawcze spojrzenie Jane i wyszedł z sali.
— Co się stało, mamo?
— Miałam cię nie męczyć.
— Męczę się, bo nic nie rozumiem.
Kobieta westchnęła ciężko, a później mocniej uścisnęła rękę córki.
— Tak mnie wtedy wystraszyłaś. Pokłóciłyśmy się o tę bójkę w szkole, a ty... nie byłaś sobą, skarbie. Krzyczałaś, wrzeszczałaś. Na koniec trzasnęłaś drzwiami i zamknęłaś się w pokoju. Chciałam się do ciebie dostać, porozmawiać. Ale ty nie chciałaś mnie widzieć. No a potem usłyszałam jakiś hałas. Pobiegłam po zapasowy klucz i weszłam do twojego pokoju. A ty, kochanie, leżałaś na podłodze, wokół były kawałki rozbitego lusterka. Nie wiem co się stało, ale podejrzewam, że musiałaś się skaleczyć i zemdleć. Pewnie kiedy upadałaś uderzyłaś się w głowę o kant biurka. Rozbiłaś głowę, straciłaś przytomność i... Lekarz nam mówił, że mogłaś też dostać jakiegoś urazu w trakcie tej bijatyki. Już ja pokażę tej całej Amber. Wytoczę proces jej córce! To wszystko jej win...
— Przestań, mamo.
Jane spojrzała na swoją jedynaczkę. Pokręciła głową z rezygnacją.
— Przepraszam, Alice. Po prostu tak się o ciebie bałam.
— Już wszystko w porządku, mamuś.
Kobieta pogłaskała dziewczynę po policzku i odgarnęła jej włosy z czoła.
— Tata wciąż jest z Amber?
Nastolatka spodziewała się, że nie powinna o to pytać, ale nie mogła się powstrzymać. Musiała wiedzieć.
Jane zacisnęła wargi i jedną dłoń, którą trzymała na pościeli, ale po chwili się rozluźniła.
— Chyba nie. Nie pytałam, ale wydaje mi się, że to koniec ich związku. Tom też był zdenerwowany tą sytuacją.
— Rozumiem — powiedziała, chociaż nie była to do końca prawda.
Zaskakujące było to, że jeden z problemów Alice rozwiązał się, gdy ta leżała nieprzytomna w szpitalu. I nie potrzeba było do tego pomocy Ecili.
Do sali wszedł starszy lekarz z posiwiałą już brodą, a za nim wkroczył Thomas. Spojrzał najpierw na Jane, a później uśmiechnął się do córki.
— Jak się czuje nasza Śpiąca Królewna? — zapytał doktor.
— Nie tak źle.
— Może cię boleć głowa.
— I boli. — Alice chciała się roześmiać, ale zaraz się powstrzymała, dotykając skroni.
— Przypiszę coś przeciwbólowego. Zrobimy też tomografię i przekonamy się czy wszystko jest w porządku. Jeśli tak, to nie będę panienki trzymał zbyt długo.
***
Alice spojrzała na ojca, który w skupieniu prowadził samochód. Zgodził się on przywieść ją ze szpitala do domu. Dziewczyna była zadowolona z tego faktu, bo chciała z nim poważnie porozmawiać. Przez ostatnie dwa dni wciąż myślała o tym co ją spotkało. Ciągle nie łatwo było uwierzyć w prawdziwość tych snów, wizji czy czegoś takiego, ale coś podpowiadało jej, że powinna bardziej zaufać intuicji niż rozumowi.
— Słyszałam, że rozstałeś się z Amber.
Thomas zerknął na córkę.
— Jane ci mówiła?
Siedemnastolatka skinęła głową, która jeszcze czasem ją pobolewała.
— To prawda. — Usłyszała.
— Przykro mi.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, wciąż patrząc na drogę.
— Wcale nie. Myślisz, że nie zauważyłem twojej niechęci do Amber?
Tom zmienił bieg i minął jadący przed nim samochód.
— Po prostu nie rozumiem co w niej widziałeś — wymamrotała zmieszana Alice.
— Ja chyba też nie — westchnął.
— Masz kogoś innego?
Ojciec ponownie spojrzał na dziewczynę, a ona zauważyła, że wygląda lepiej. Widocznie rodzice naprawdę się o nią martwili i musieli odetchnąć z ulgą, gdy się obudziła.
— Nie, nie mam. Właściwie to zamierzam niedługo wyjechać. Dostałem propozycję pracy w Nowym Jorku i zastanawiam się czy jej nie przyjąć.
— Och... wyjeżdżasz — mruknęła Alice, ale w głowie zaświtała jej myśl, że już wcześniej o tym słyszała.
— To jeszcze nic pewnego, ale tak się zastanawiam czy nie chciałabyś później dołączyć do mnie. Mogłabyś tam studiować. Uniwersytet Columbia jest naprawdę świetny i oferuje wiele kierunków. No i spędzalibyśmy ze sobą więcej czasu niż teraz.
— Ja... to znaczy nie spodziewałam się takiej propozycji. Musiałabym zostawić mamę i...
— Jane jest dorosłą kobietą, poradzi sobie.
— Hmm... Pomyślę nad tym, dobrze?
— Oczywiście. Masz jeszcze sporo czasu na zastanowienie się.
***
— Alice!
Dziewczyna odwróciła się i zobaczyła biegnące w jej stronę przyjaciółki. Obie uśmiechały się radośnie. Siedemnastolatce ulżyło, widząc je całe i zdrowe. Chyba, całe i zdrowe.
— Ann, Ruby, tak się cieszę, że was widzę.
— Dobrze, że wróciłaś — powiedziała Annabella, przytulając blondynkę.
— Stęskniłyśmy się za tobą — wymamrotała Ruby, tuląc się z Alice.
— Nie było mnie znowu aż tak długo — zaśmiała się.
— Może i tak, ale dla nas to wieczność.
Pierwszy dzień po przerwie był dla Alice zadziwiająco przyjemny. Nauczyciele traktowali ją odrobinę ulgowo. Wyjątkiem była oczywiście pani Sharp, ale dziewczyna, o dziwo, jakoś się nią nie przejmowała. Miała do wykonania dwie misje i to one zaprzątały jej głowę.
Najpierw musiała się upewnić czy to, co widziała było prawdą. Ale jak upewnić się, że jedna przyjaciółka jest w ciąży, a druga choruje na białaczkę?
— Wszystko w porządku, Alice? — zapytała zaniepokojona Ruby.
— Jasne, że tak — skłamała. — Po prostu się zamyśliłam.
— Widzimy — zaśmiała się Annabella.
Nagle rozbrzmiał dzwonek i przyjaciółki wstały z ławki, by udać się do sali biologicznej. I wtedy Alice olśniło. Jej wzrok padł na duży plakat, zachęcający do oddana szpiku.
To niewielki gest, a może uratować komuś życie — głosił napis.
— Idziesz czy będziesz tak stała?
— Chciałabym zrobić coś dobrego — odezwała się niepodziewanie blondynka.
— O czym ty mówisz, Alice?
Dziewczyna spojrzała na przyjaciółki i wskazała na plakat. To było to czego potrzebowała.
— Kiedy leżałam w szpitalu zastanawiałam się nad różnymi rzeczami i chciałabym komuś pomóc. Myślicie, że oddanie szpiku to dobry pomysł?
Obie spojrzały na siebie zaskoczone, ale zgodnie pokiwały głowami.
— Jeśli chcesz — wymamrotała Ann, przeczesując dłonią włosy.
— Chcę. A wy nie chcecie? Tylko pomyślcie... Zwłaszcza ty, Ruby powinnaś mnie zrozumieć. Twoja mama... Ci wszyscy ludzie zasługują na pomoc.
— To nie takie proste — powiedziała szatynka i odwróciła wzrok od plakatu. — Nie każdy może oddać szpik.
— Ale każdy może spróbować. To co, pójdziecie tam ze mną? Byłoby mi raźniej.
Annabella zerknęła na Ruby i uśmiechnęła się lekko.
— Jeśli tak bardzo ci na tym zależy.
— Jesteście kochane — odezwała się Alice radośnie i weszła do sali.
Była naprawdę z siebie dumna. Przed oddaniem szpiku trzeba zrobić badanie krwi, które z pewnością wykryje ciążę Ann i chorobę Ruby. A kiedy dziewczyna upewni się, że jej sen był prawdą będzie mogła im pomóc. Wesprze je i nie pozwoli, by popełniły wcześniejsze błędy.
Musi się to udać. Tym razem będzie dobrze. W końcu mam je uratować.
***
Alice wróciła do domu od ojca wcześniej niż zapowiadała. Miała dziwne przeczucie, że powinna. W salonie dostrzegła światło. Widocznie jej mama musiała tam być. Dziewczyna przeszła przez ciemny korytarz i stanęła w progu pokoju. Intuicja jej nie zawiodła.
Jane leżała na kanapie, a wokół niej walały się puste butelki po alkoholu. Nagle kobieta, chcąc odwrócić się na drugi bok, spadła na podłogę z głośnym jękiem. To sprawiło, że otworzyła oczy i usiadła niezdarnie. Wzrokiem omiotła pomieszczenie aż w końcu jej spojrzenie zatrzymało się na córce.
— Alice? — wymamrotała niewyraźnie.
— To ja, mamo.
— Wróciłaś?
— Tak — odpowiedziała, podchodząc do rodzicielki i pomagając jej wstać.
Jane patrzyła na dziewczynę mętnym wzrokiem, cuchnąc przy tym alkoholem. Cały salon nim cuchnął.
— Nie powinno cię tu być.
— Powinnam i dlatego tu jestem.
Kobieta oparła się o poduszki i przymknęła powieki. W tej chwili nie było w niej nic eleganckiego.
— Jestem złą matką — odezwała się, krzywiąc przy tym. — Powinnaś jechać z Tomem do Nowego Jorku.
— Tata ci mówił, że chce mnie tam zabrać? — zapytała Alice, siadając obok mamy.
Jane zaśmiała się i pokiwała głową.
— Chce mi zabrać wszystko. Najpierw moją młodość. Naobiecywał mi złote góry, a kiedy zaszłam w ciążę to się przestraszył. Gdyby nie naciski naszych rodziców to pewnie żadnego małżeństwa by nie było.
— Co ty wygadujesz, mamo?
Pijana blondynka otworzyła oczy i wyprostowała się. Miała zaczerwienione policzki oraz włosy w nieładzie.
— On mnie nie kochał. Zdradzał mnie. A ja tak się starałam. Dałam mu piękną córkę. Zrezygnowałam ze studiów, by móc się tobą zająć i żeby on mógł się roz.. rozwajać... roz..
— Rozwijać.
— Właśnie! A on co? Zabrał mi wszystko. Moje marzenia o cudownej rodzinie. Zniszczył i... Teraz też chce mi wszystko zabrać. Chce mi ciebie zabrać. A ja nie mam już nikogo. Tylko ciebie.
Jane wyciągnęła ręce i Alice dała się przytulić, krzywiąc się przy tym, gdy wyczuła woń alkoholu. Jednak zaczynała rozumieć mamę, która jak niczego innego na świecie bała się samotności.
— Tylko ty mi zostałaś.
— Jestem tutaj — zapewniła Alice.
— Jeszcze jesteś.
— Jesteś zmęczona. Chodź, zaprowadzę cię do łóżka.
— Nie chcę do łóżka. Chcę... — Zaczęła się rozglądać i podniosła jedną z butelek. Była pusta. Kobieta zaklęła.
— Chodź, mamo, chodź. — Nastolatka pociągnęła matkę za rękę.
Jane chciała odstawić butelkę na stolik, ale nie trafiła i rozbiła się ona na podłodze. Kobiecie wydało się to zabawne i po chwili głośno się śmiała, gdy córka próbowała wyprowadzić ją z salonu.
***
Alice wysprzątała cały pokój, ale to zajęcie nie pomogło jej się pozbyć z głowy natrętnych myśli. Martwiła się. Czasami wydawało jej się, że to co widziała, kiedy była nieprzytomna wcale się nie zdarzyło. Nie raz ogarniały ją wątpliwości. I teraz one znowu nadeszły.
Dziewczyna usiała na pościelonym łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Może i wszystko inne było kłamstwem, ale jej mama naprawdę miała problemy z alkoholem, a ona nie wiedziała co robić. Odchyliła się i ułożyła wygodnie. Przez chwilę w milczeniu wpatrywała się w biały sufit, ale ostatecznie wymruczała.
— Skąd mam wiedzieć, że to wszystko jest prawdą? Skąd mam wiedzieć co powinnam zrobić? Daj mi jakiś znak. Cokolwiek.
Odpowiedziało jej milczenie. Oczywiście, żadnego znaku nie było.
Alice podeszła do biurka i zaczęła w nim grzebać, szukając swojego pamiętnika. Musiała przelać swoje wątpliwości na papier. Natrafiła w końcu na znajomy zeszyt i na coś jeszcze. Pod palcami wyczuła chłodną, gładką powierzchnię. Lusterko. Dokładnie takie, jakie wcześniej rozbiła. Po plecach przeszły ją ciarki. Położyła pamiętnik na biurku, a lusterko trzymała w dłoniach odwrócone, bojąc się w nie spojrzeć. Czuła, że jak to zrobi, to przepadnie.
Silniejszy powiew wiatru otworzył na roścież uchylone okno, tak że zasłony w pokoju zaczęły powiewać. Nastolatka uniosła głowę. Musiała przyznać, że wszystko znów zaczynało robić się dziwne. Położyła lusterko na podłodze, zwierciadłem do dołu i nachyliła się nad biurkiem, by zamknąć okno. Kiedy już to zrobiła, zerknęła na zeszyt. Był otwarty, a na jego środku leżał świeży kwiat. Miał on siedem płatków, każdy o innej barwie, razem tworząc kolory tęczy. Alice delikatnie podniosła roślinę. Była prawdziwa i pachniała tak słodko jak nic innego na świecie. Ale nie tylko ją znalazła blondynka. W pamiętniku widniał wpis:
— Kieruj się sercem, ono cię nie zawiedzie, ale słuchaj też rozumu, da ci rozwiązanie. Musisz sobie zaufać. Walcz, ale niech te działania będą roztropne. I przede wszystkim: nie trać wiary — przeczytała Alice na głos, a kiedy to zrobiła, litery zaczęły blednąć aż całkiem zniknęły.
Jednak kwiat w jej dłoni pozostał. Dziewczyna włożyła go między kartki i spojrzała na podłogę. Lusterka tam nie było. Przyklękła, zajrzała pod biurko. Nic. Przeszukała je jeszcze raz. Nic. Lusterko przepadło. Alice mimo wewnętrznego niepokoju odetchnęła. Nie chciała już więcej w nie spojrzeć.
***
— Ann, wszystko w porządku? — zapytała Alice, przyciskając do ucha komórkę.
Po drugiej stronie jej przyjaciółka wydawała się poddenerwowana, kiedy blondynka zapytała ją o wyniki badań krwi. Sama Alice nie mogła zarejestrować się jako dawca szpiku, bo była niepełnoletnia, ale zamierzała to zrobić, kiedy tylko skończy osiemnaście lat.
— Eee... jasne. Po prostu...
— Możemy się spotkać i pogadać jeśli chcesz.
Annabella przez dłuższą chwilę milczała, ale w końcu się zgodziła.
— Mam do ciebie przyjechać?
— Nie, nie. Nie chcę rozmawiać przy rodzicach. Możemy się spotkać na naszym starym placu zabaw?
— W porządku — powiedziała Alice. — Za godzinę?
— Może być. Do zobaczenia.
Były już późne godziny południowe i plac zabaw świecił pustkami. Blondynka zastała Ann, siedzącą na jednej z huśtawek. Podeszła do niej i uśmiechnęła się zachęcająco. Wiedziała co może usłyszeć.
— Powiedz mi, co się dzieje — poprosiła, zajmując czerwoną huśtawkę.
— Nie mogę być dawcą szpiku. Przynajmniej na razie.
— Rozumiem, ale powiesz mi dlaczego?
Annabella zaczęła się powoli bujać. W tył i w przód. Stara huśtawka skrzypiała cicho. W tym czasie dziewczyna milczała.
— Coś ci dolega? — zapytała Alice, dobrze wiedząc, że nie może zasugerować ciąży jako odpowiedzi.
Buty brunetki zaszurały o piach, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Huśtawka się zatrzymała, a dziewczyna spojrzała na przyjaciółkę i powiedziała:
— Jestem w ciąży.
Alice nie była tak dobrą aktorką jak Ecila, więc nie bardzo wiedziała co powiedzieć, ale przyjaciółka widocznie wzięła jej milczenie za skutek szoku.
— Nie tego się spodziewałaś, co? — zaśmiała się, a jej policzki się zaróżowiły.
— Nie — skłamała blondynka, czując w żołądku nieprzyjemny uścisk. — Jak to się stało? 
        Musiała o to zapytać, chociaż znała całą historię. Wysłuchała jej jednak ponownie i dopiero wtedy zeszła z huśtawki. Stanęła naprzeciwko przyjaciółki, która uniosła głowę i patrzyła na nią z poważnym wyrazem twarzy oraz rozpaczą w oczach.
— Co ja mam teraz zrobić, Alice?
Siedemnastolatka widząc łzy brunetki podeszła do niej i przytuliła ją. Wcześniej myślała, że jej ulży, gdy dowie się prawdy, ale tak nie było. Czuła tylko jeszcze większy ciężar, bo wiedziała, że to sprawdzian nie tylko dla Annabell, ale i dla niej.
— Zmierzyć się z tym.
— Nie wiem czy dam radę.
— Dasz, jesteś silna.
Osiemnastolatka podniosła głowę. Miała zaczerwienione policzki i posklejane od łez rzęsy. Gdzie się podziała dawna Ann? Wydawało się, że niewiele zostało z jej pewności siebie i wiecznej radości życia.
— Pewnie uważasz, że jestem głupia — wyszeptała Annabella, bojąc się oceny przyjaciółki.
— Wcale tak nie uważam.
— Ale ja jestem głupia — jęknęła i schowała twarz w bluzce Alice.
Dziewczyna pogłaskała Ann po włosach. Współczuła jej, ale oprócz pocieszenia niewiele mogła dać. Miała jednak nadzieję, że ono na razie wystarczy.
— Takie rzeczy się zdarzają. To nie koniec świata.
— Moi rodzice mnie zabiją. James mnie zabije, a Felix zostawi.
— Twoja rodzina cię kocha — przekonywała. — A Felix... zobaczysz jak mu powiesz.
— Prędzej zapadnę się pod ziemię.
— Pomogę ci. Mogę być przy tobie, kiedy będziesz im to mówić. Myślę, że jednak najpierw powinnaś iść do lekarza.
Ann znów podniosła głowę i otarła łzy. Wyglądała na tak kruchą i słabą, że w głębi duszy Alice zaczynała się o nią bać. Nigdy wcześniej jej takiej nie wdziała. No może z wyjątkiem tej sceny w szpitalu, która nie wydarzyła się w tej rzeczywistości. Do tej pory to właśnie brunetka stanowiła podporę dla ich trójki, to ona z optymizmem patrzyła na świat. Teraz to Alice musiała być tą silną.
— Pójdziesz tam ze mną? Nie chcę iść sama.
— Jasne, że pójdę. W końcu jestem twoją przyjaciółką. Nie zostawię cię.
Obie dziewczyny uśmiechnęły się do siebie. Alice widziała, że Annabellii ulżyło.
— Dziękuję.
— W porządku.
Blondynka odsunęła się i usiadła z powrotem na huśtawce.
— Myślisz, że sobie poradzę jako mama? Dam sobie radę z dzieckiem? — zapytała niepewnie Ann, przypatrując się kolorowej zjeżdżalni. Wyobraźnia podsuwała jej bawiącego się tam malucha. Chłopczyka. Jej małego chłopczyka.
— Jasne, że tak. I powiem ci, że już zgłaszam się na matkę chrzestną.
Oczy Annabelli rozbłysły, a jej twarz ozdobił promienny uśmiech.
— Naprawdę? Chciałabyś?
— I ty się jeszcze pytasz? No jasne, że tak.
***
— Nie jestem pewna czy to dobry pomysł, Alice — powiedziała Jane, kiedy obie kobiety siedziały w samochodzie przed budynkiem, w którym mieścił się klub AA.
Był on niewielki i szary, co wcale nie zachęcało do przekroczenia jego progu. Jednak matka Alice musiała tam iść. Obie panie to wiedziały. Mimo to strach pozostawał.
— Już o tym rozmawiałyśmy, mamo. Obiecałaś, że pójdziesz na leczenie, a ja zostanę w Houston.
— To co mówiłam tamtego wieczoru, to były bzdury. Nie powinnaś czuć się do niczego zobowiązana. Jeśli chcesz jechać do Nowego...
— Nie zostawię cię. Nie wtedy, gdy mnie potrzebujesz.
— Ograniczam cię. Przeszkadzam.
— Nieprawda. Po prostu cię kocham i chcę pomóc — zapewniła dziewczyna.
— Alice...
— Zróbmy tak. Będziesz chodziła na spotkania. Zobaczymy co z tego będzie i jeszcze wrócimy do naszej rozmowy. Jeśli ci się uda i będziesz szczęśliwa, to ja też będę.
Jane ścisnęła w dłoniach torebkę, wciąż wyglądając na niezdecydowaną. Dziewczyna pomyślała, że matka ma ochotę uciec i właściwie ją rozumiała. Wstydziła się przyznać do problemu.
— To twoja szansa, mamo. Proszę cię. Zrób to dla mnie i dla siebie.
Kobieta pokiwała głową. Dłońmi sprawdziła czy żaden kosmyk nie wydostał się z jej koka. Zerknęła też przelotnie w lusterko i odwróciła się w stronę córki.
— Dobrze, ale Thomas nie może się o niczym dowiedzieć.
— Nic nie powiem tacie, przyrzekam.
— W porządku, to idę.
Alice patrzyła jak jej mama wysiada z samochodu i kroczy niepewnie w stronę budynku, by po chwili zniknąć za drzwiami. Dziewczyna denerwowała się chyba tak samo jak jej rodzicielka, modląc się w myślach, żeby się wszystko udało.
***
Furtka zaskrzypiała cicho, gdy Alice przez nią przechodziła. Cmentarz. To w tym miejscu miała nadzieję spotkać Ruby. Dzisiaj była rocznica śmierci jej mamy i blondynka sądziła, że jej przyjaciółka tu będzie. I miała rację. Klęczała ona przy jednym z grobów.
— Ruby?
Dziewczyna poderwała się na równe nogi. Nie wyglądała najlepiej. Płakała.
— Alice? Co ty tutaj robisz?
— Pomyślałam, że wolałabyś, by ktoś bliski dziś z tobą był, ale jeśli nie, to mogę sobie pójść.
Dziewczyna pociągnęła nosem i otarła łzy. Na policzkach miała czerwone palmy, a spodnie w kolanach nosiły ślady ziemi.
— Nie, nie. Możesz zostać.
Blondynka wyciągnęła z kieszeni paczkę chusteczek i podała ją przyjaciółce, a następnie położyła na grobie pani Hamster, obok gałązki magnolii, drugą gałązkę magnolii. Ruby spojrzała najpierw na nią, a później na Alice.
— Dziękuję. Za chusteczki i kwiaty — powiedziała cicho, a później dodała — Moja mama je lubiła.
— Tak mi się wydawało.
Obie dziewczyny przykucnęły przy mogile w ciszy. Ciepły, suchy wiatr mierzwił im włosy. Alice zjawiła się tu z bliżej nieokreślonym planem i nie bardzo wiedziała, co dalej powinna zrobić. Rozejrzała się bezradnie, jakby w poszukiwaniu pomocy.
W oddali przy jednym z grobów na małej ławeczce kuliła się staruszka. Chyba płakała, bo siedemnastolatce wydawało się, że co chwilę ociera policzki. Dwa groby dalej stała blondynka w jasnej sukience. Kładła właśnie kwiaty. Nagle jednak podniosła głowę i spojrzała prosto na Alice, której z wrażenia zabrakło tchu. Wydawało jej się, że zna tę twarz ze snu.
— Dziękuję, że przyszłaś — odezwała się niespodziewanie Ruby, przez co jej przyjaciółka drgnęła zaskoczona.
— Nie masz za co dziękować — powiedziała, zwracając głowę ku szatynce. — Chciałam się upewnić czy wszystko w porządku. Ostatnio nie było cię w szkole. Źle się czułaś?
— Tak, ale już jest dobrze.
— Mnie możesz powiedzieć prawdę, Ruby.
Dziewczyna westchnęła i zaczęła się bawić trawą. Kosmyki, które wymknęły jej się z kucyka opadły na twarz.
— Wyniki moich badań krwi nie są zbyt dobre.
— Może powinnaś iść z nimi do lekarza.
— Byłam — mruknęła Ruby.
— I co ci powiedział? — zapytała delikatnie przy akompaniamencie dudniącego głośno serca.
Orzechowe oczy spojrzały w błękitne, ujawniając kryjący się w nich strach i niepewność.
— Stwierdził, że mogę mieć białaczkę.
Alice przypomniała sobie leżącą na łóżku Ruby, kiedy ta wzięła tabletki nasenne.
Nie mogę do tego dopuścić — pomyślała.
Ale pamiętaj, nie wszystkich da się uratować. Nie obwiniaj się jeżeli to ci się nie uda — szeptał jakiś głosik.
Bzdura. Musi się udać. Ruby nie może umrzeć. Muszę wierzyć.
Siedemnastolatka spojrzała w kierunku grobu, gdzie jeszcze niedawno widziała, jak jej się zdawało, znajomą blondynkę. Jednak teraz nikogo tam nie dostrzegła.
— Alice? Będzie dobrze. Nie płacz.
Dopiero teraz zorientowała się, że po policzkach płynął jej łzy. Zaskoczyło ją to, bo wcale nie zamierzała się rozpłakać.
— Przepraszam. To ja powinnam cię wspierać, a zamiast tego to ty mnie pocieszasz.
Ruby zaśmiała się i oparła o ramię przyjaciółki.
— Jesteś tutaj, to już jest bardzo dużo.
— Chciałabym móc zrobić więcej. — Kiedy Alice wypowiedziała te słowa poczuła się strasznie bezradna.
— Wystarczy, że będziesz przy mnie. W lipcu kończysz osiemnaście lat. Oddaj szpik, tak jak to planowałaś. Jeśli nie pomoże on mi, to komuś innemu. Dobro zawsze wraca.
— Chciałabym, żeby wróciło do ciebie.
— Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej przyjaciółki, Alice.
— I vice versa.
Blondynka zaśmiała się, a Ruby jej zawtórowała. Jakim cudem zdołały to zrobić?
— Nie boisz się?
— Boję. Boję się bólu. Boję się, że sobie nie poradzę. Boję się o tatę. Nie chcę, żeby cierpiał razem ze mną. Boję się też o was, o ciebie i Ann. Odkąd się dowiedziałam mam różne myśli. Złe myśli. Chciałabym się nie bać.
— Ja też się boję.
— To nie jestem w tym sama.
— Nigdy nie będziesz sama. 





Jak widzicie ten rozdział różni się trochę od poprzednich (zresztą kolejne, prawdopodobnie jeszcze dwa lub trzy, będą pisane w tym samym stylu) głównie przez te "skakanie" od jednego wydarzenia do drugiego. Dzięki temu chciałam pokazać jakie zmiany pojawią się w życiu Alice i jej najbliższych. Czerwiec i lipiec są najdłuższe, ale później pojawią się też fragmenty z innych miesięcy. I mogę zapewnić, że nie wszystko będzie układało się tak kolorowo. 

niedziela, 4 października 2015

Rozdział 26

 „Czasem wydaje nam się, że Bóg postawił na nas krzyżyk,
gdy tak naprawdę daje nam drugą szansę.”
Rachel Van Dyken – „Toxic”

Ecila zamrugała, zaskoczona ciemnością w jakiej się znalazła. Leżała na czymś miękkim, ale to nie było łóżko Jamesa. Usiadła powoli, starając sobie przypomnieć co zaszło. Pamiętała, że chciała uwieść chłopaka i... Alice. To wszystko jej sprawka.
Witaj Ecilo usłyszała znajomy głos i w tej samej chwili dziesiątki świec zapłonęły, rozjaśniając ogromną przestrzeń. Cieszę się, że wpadłaś z wizytą.
Dokładnie te same słowa powiedziała kiedyś do Alice. A to oznaczało jedno. Wróciła do punktu wyjścia.
Jasnowłosa postać w szkolnym mundurku stała kilka kroków od czerwonej kanapy, na której leżała Ecila. Jej twarz była poważna, a głos chłodny. Uniosła brwi.
Nie cieszysz się z naszego spotkania? zapytała, o ironio, tak jak Ecila dawno temu.
Brunetka poczuła uścisk w żołądku. Nie tak to sobie wszystko wyobrażała. Została pokonana, ściągnięta z powrotem. Zacisnęła usta, a w głowie krążyło jej tylko jedno pytanie: Jak?
— Byłam kiedyś wyjątkowo głupia.
Nie da się ukryć — pomyślała Ecila.
— Zaufałam ci. Dałam się oszukać — ciągnęła Alice. — Wiesz, ile zła wyrządziłaś?
— Robiłam to, co uważałam za słuszne — odparła, krzyżując ręce na piersi.
— Słuszne — prychnęła blondynka. — Zabicie Roberta było słuszne?
— Był przeszkodą.
— Był niewinny! Nie zasłużył na taki los.
Ecila wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru dać się pouczać i pokonać. Będzie walczyła. Jeszcze nie wszystko stracone, a przynajmniej tak sądziła.
— Śmierć to nie kara. To też nie nagroda. To fakt. Nie trzeba robić nic, żeby sobie na nią zasłużyć. Może to już był jego czas?
Alice pokręciła głową w zdenerwowaniu. Odwróciła się i podeszła do dużego lustra w złotej, kunsztownej ramie. Przyglądała się swojemu odbiciu.
— Robert nie był jedyną osobą, która ucierpiała — wyszeptała blondynka. — Chodź Ecilo, chodź i zobacz co zrobiłaś.
Kiedy obie dziewczyny stały już ramię w ramię naprzeciwko zwierciadła, drobna dłoń Alice dotknęła go. Przypominało to zmącenie gładkiej tafli jeziora. Zniekształcone obrazy zaczęły drgać na powierzchni, aby po chwili ułożyć się w całość.
To było mieszkanie Thomasa. Mężczyzna wrócił do domu, który ku jego wielkiemu niezadowoleniu okazał się pusty.
Alice? Alice!
Przeklął głośno. Tak jak przypuszczał jego córka wyszła sobie bez pozwolenia z domu, a on nie mógł się z nią skontaktować, bo zabrał jej ten durny telefon. Mimo braku odpowiedzi, dla pewności zajrzał do sypialni Alice. Była pusta. Tom bezradnie rozejrzał się po pokoju.
Cholera jasna, co też tej dziewczynie strzeliło do głowy. Mówiłem, prosiłem...
Thomas sięgnął do kieszeni spodni po swoją komórkę. Zamierzał zadzwonić do Charlotte i zapytać czy jego córki nie ma u Annabelli. Jednak jego dłoń natrafiła na telefon Alice. Przez długą chwilę wahał się i przekładał urządzenie z jednej ręki do drugiej. Zabierając go nawet do głowy mu nie przyszło, by przeglądać to, co się na nim znajduje. Jakby nie było lekarska natura, ceniąca prywatność innych była w nim głęboko zakorzeniona. Mówił sobie, że w innej sytuacji na pewno nie szperałby w komórce córki. W innej sytuacji... Ale Alice nie dość, że ostatnio inaczej się zachowywała, to jeszcze zniknęła!
Tom włączył telefon i od razu natknął się na nieodebrane połączenie od Ruby. Dzwoniła cztery godziny temu. Westchnął i z ciężkim sercem zaczął sprawdzać listę kontaktów. Nie znalazł tam nic podejrzanego, chociaż zdziwił się, że jego Alice ma numer do Victorii, córki Amber. Z tego co się orientował obie dziewczyny za sobą nie przepadały. Zaskakujące było też, że ze spisu połączeń wynikało, iż Alice kontaktowała się z Victorią w czasie, gdy Amber mieszkała u niego. Chociaż mogły ze sobą rozmawiać o Amber. Jej córka z pewnością interesowała się tym co słychać u matki. Ale czy w takim razie nie powinna skontaktować się z nią samą? No i czy Amber nie chciała wiedzieć, co porabia jej dziecko, gdy z nią nie mieszka?
Z oporem Thomas przeszedł do SMS-ów. Niewiele tego było. Widocznie nastolatka musiała je w miarę regularnie usuwać. Najnowsze pochodziły z soboty i były od Ruby. Przyjaciółka Alice chciała się z nią spotkać, ale jego córka twierdziła, że umówiła się właśnie z nim, co było kompletną bzdurą. Tom, zachodząc w głowę dlaczego Alice skłamała, dalej przeszukiwał jej telefon. To na co do tej pory się natknął było pozornie niewinne, ale i zastanawiające zarazem. W końcu wszedł w jeden z folderów z plikami i tam natknął się na jakieś nagranie. Nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego, włączył je.
Najpierw usłyszał kobiecy śmiech, którego nie rozpoznał od razu.
Thomas ożenił się ze swoją byłą żoną, bo rodzina na niego naciskała, a dziecko było w drodze. Sam mi to mówił. Tyle że ta jego głupia żonka nie potrafiła go zatrzymać. Ja nie popełnię tego błędu.
Amber powiedział cicho. To ona.
Kiedy to sobie uświadomił zakręciło mu się w głowie. Słuchał dalej, a im więcej słyszał tym bardziej nie mógł uwierzyć.
Ale z Thomasem jest inaczej. Jest jeszcze młody, przystojny, wykształcony i przy kasie. Będzie mi z nim dobrze... No i co? Nich sobie lata i do innych. Myślisz, że ja któremuś facetowi byłam wierna? Najważniejsze to, że to ja będę rządziła naszym majątkiem, a nie jakaś inna szmata.
Co za cholerna materialistka. Chciwa zołza wymyślał swojej kochance, chodząc nerwowo po pokoju.
Jak to może nie chcieć dziecka? Będzie chciał, będzie. A przynajmniej będzie na nie płacił... No jasne, że jestem sprytna.
W nagraniu słychać było tupot obcasów. Coś zaszumiało i tyle. Koniec.
Thomas zatrzymał się na środku pokoju córki, ściskając w ręce jej komórkę i był tak zaszokowany jak nigdy w życiu. Nie mógł uwierzyć, że Amber go oszukiwała. Czuł złość i coś jeszcze, coś co mu się nie często zdarzało. Czuł się wykorzystany. Skrzywił się, bo nagle przypomniały mu się słowa córki. Los bywa przewrotny, więc uważaj z kim się wiążesz, tato, bo później możesz bardzo tego żałować – powiedziała mu jeszcze dzisiejszego dnia. I wtedy do niego dotarło, że ona o wszystkim wiedziała. Oczywiście, że wiedziała, musiała skoro nagrała rozmowę Amber. Wiedziała i nic mu nie powiedziała. W takiej sytuacji nie miał pojęcia na kogo jest bardziej wściekły.
Zdenerwowany schował telefon Alice do kieszeni i znów zaczął się przechadzać po jej pokoju. Nie kochał Amber, to miał być tylko przelotny romans, jakich miał w życiu wiele. Zamierzał niedługo się z nią rozstać. Jednak to, o czym się przed chwilą dowiedział zabolało, rozgniewało, a jednocześnie skłoniło go do zastanowienia, co jeszcze Alice raczyła przed nim ukryć. Z Amber postanowił skończyć natychmiast jak tylko pokaże mu się na oczy, oczywiście uprzednio wyjaśniając sobie to i owo. A Alice? Co miał zrobić z córką? Jakie tajemnice miała ona?
Thomas porzucił wcześniejsze skrupuły i wyrzuty sumienia, a zabrał się do przeszukiwania pokoju Alice. Wciąż trudno mu było uwierzyć, że ten cały Robert był jedyną osobą w całym jej towarzystwie, która brała narkotyki.
Szperając w szufladach biurka obawiał się, że znajdzie ślad jakichś niepokojących substancji, ale tymczasem natknął się na coś innego. Na kolejne kłamstwo Amber. Na jej wyciąg z konta i wezwanie do zapłaty. W przypływie złości zgniótł je, ale zaraz się zreflektował i staranie wygładził. To był ważny dowód, który zamierzał pokazać kochance w najbliższym czasie.
— Widzisz? A jednak się rozstaną! Nie musisz mi dziękować — odezwała się zadowolona Ecila, zerkając na Alice, która wcale nie wyglądała na szczęśliwą. — A jeśli chodzi o narkotyki, to nie musisz się martwić. Nic nie znajdzie. Zresztą sama powinnaś o tym wiedzieć.
— Tu nie chodzi o Amber czy narkotyki, ale o coś ważniejszego — powiedziała smętnie. — Chodzi o zaufanie. Straciłam je.
— Przesadzasz — zbagatelizowała sprawę brunetka.
— Tata przeszukuje moje rzeczy, bo już mi nie wierzy. Nie ufa mi. Ale to jeszcze nie jest najgorsze.
Tym razem lustro pokazało inny dom i inny pokój.
Przez okno wpadały promienie słońca, oświetlające pomieszczenie. Był dzień, wczesny, poniedziałkowy ranek. Piękna, wiosenna pogoda diametralnie kontrastowała z tym co działo się w niewielkiej sypialni.
Postawny, łysy mężczyzna ubrany w starą, wojskową kurtkę pochylał się nad leżącą na podłodze dziewczyną, nie zwracając zupełnie uwagi na zaschniętą kałużę wymiocin i części telefonu.
— Ruby — wyszeptał, odgarniając z jej twarzy brązowe włosy i dotykając przy okazji zimnego policzka.
Dziewczyna wyglądała na zupełnie spokojną. Spała śmiertelnym snem, z którego już nigdy miała się nie obudzić. Jej oczy były zamknięte, usta sine, tak samo jak policzek na którym leżała. Z łatwością można było dostrzec ślady opadowe, a także stężenie pośmiertne.
— Dziecko, kochanie, córeczko — powtarzał ojciec, gładząc chłodne ramie Ruby. — Obudź się. Obudź się, maleńka.
Z każdym kolejnym słowem głos mu coraz bardziej drżał aż mężczyzna wybuchł niepohamowanym płaczem. Kilka słonych kropel spadło na policzek Ruby. Nie rozumiał dlaczego jego córka leży bezwładnie na podłodze. To było dla niego zupełnie nielogiczne.
— Mam tylko cie-ciebie. Nie możesz m-mnie zostawić. Nie możesz... Och, dlaczego...? Powiedz mi, dla-dlaczego?
Mężczyzna otarł twarz i uniósł głowę. Dostrzegł jakieś papiery, leżące na nocnej szafce. Z trudem podźwignął się na nogi i trzęsącymi dłońmi sięgnął, jak się szybko przekonał, po wyniki badań oraz list pożegnalny. Przez napływające łzy ledwo widział na oczy, ale czytał aż w końcu upuścił kartki, zanosząc się głośnym szlochem. To był koszmar. Czuł jakby jego najgorsze sny, najstraszniejsze obawy się ziściły. Upadł na kolana.
— Moja biedna, moja mała, biedna córeczka — płakał, gładząc włosy swojego dziecka. — To nie twoja wina, ale powinnaś mi powiedzieć. Przeszlibyśmy przez to razem. Dlaczego ja niczego nie zauważyłem? Co ze mnie za ojciec? Obiecałem, że się tobą zajmę. Och, Boże, Boże. Czemu mi ją zabrałeś?! Co ona ci zrobiła? Co ja ci zrobiłem, że zabierasz mi wszystko. Najpierw żona, teraz dziecko... Czego jeszcze chcesz? Czego jeszcze chcesz?!
Ociec tulił Ruby i zaklinał wszystkie bóstwa, by zwróciły mu ukochaną córkę. Błagał o śmierć dla siebie i życie dla niej. Zniósłby najgorsze katusze, gdyby tylko jego dziecko żyło i cieszyło się zdrowiem. Zniósłby wszystko. Zrobiłby wszystko. Wszystko.
Nagle scena zmieniła się, jakby ktoś przełączył kanał w telewizorze.
Szpital. Niewielka, biała sala. Biały stolik, białe krzesło i małe łóżko, na którym wśród białej pościeli leżała Annabella. Była blada i zmęczona. Oczy miała suche, a spojrzenie nieobecne.
— Czemu to zrobiłaś, kochanie? — pytała Charlotte po raz piąty.
Cisza.
Matka przesiadła się z krzesła na łóżko i wzięła dłoń córki. Była zimna i wilgotna. Pogładziła ją delikatnie. Starała się zachować spokój, ale czuła się zupełnie bezsilna. Ann nie chciała z nią rozmawiać i gdyby nie lekarze to nie wiedziałaby, że jej ledwo pełnoletnie dziecko było w ciąży.
— Proszę cię, Bell — zaczęła jeszcze raz, stosując rzadko używanego, ale czułego zdrobnienia. — Porozmawiaj ze mną.
— Już nie ma o czym — odparła Ann i odwróciła się do matki plecami.
Charlotte ukryła twarz w dłoniach. Chciało jej się płakać, tak jak płakała, gdy znalazła przerażoną i cierpiącą córkę w łazience. A nawet wtedy ona nie chciała się przyznać co jej się stało.
— Owszem, jest. Kocham cię, Bell i martwię się. Chcę ci pomóc.
— Już za późno. — Usłyszała przytłumiony przez poduszkę głos Annabelli. — Zabiłam je. Zabiłam...
— Kochanie — odezwała się Charlotte, pochyliła się nad córką i przytuliła ją. — Wszystko będzie w porządku. Będzie dobrze.
— Jak może być w porządku skoro... skoro zabiłam własne dziecko? Mamo...
Charlotte serce się krajało, kiedy słyszała płaczącą Ann, ale nic nie mogła na to poradzić. Żadne słowa nie mogły jej pocieszyć. Żadnej z nich nie dało się pocieszyć.
— Czemu nic nie powiedziałaś, Ann?
— Bałam się. Potwornie się bałam, że sobie nie poradzę. No i ciągle z tatą mi powtarzaliście, żebym uważała na tych wszystkich imprezach, a tata dodatkowo nie znosił kręcących się wokół mnie chłopaków.
— To wszystko dlatego, że się o ciebie martwimy, córeczko.
— Wiem, wiem — zaszlochała. — Ale zawsze mimo wszystko dawaliście mi dużo swobody. Ufaliście mi, a ja was zawiodłam. Jak miałam wam powiedzieć, że... że jestem w ciąży? Jak?
— Więc wolałaś nikomu nie mówić? — zapytała łagodnie Charlotte, gładząc włosy dziewczyny.
Przez chwilę Annabella milczała, ale w końcu wykrztusiła:
— Nie chciałam, żeby Felix się dowiedział.
Kobieta zacisnęła usta. Poznała Felixa, ale mieli okazję widzieć się tylko raz.
— To on jest... był ojcem dziecka?
Ann pokręciła głową.
— Spójrz na mnie, Bell.
Osiemnastolatka odwróciła się w stronę mamy i spojrzała w górę, na jej poważną twarz i łagodne, zielone oczy. To było zupełnie jak dawnej, gdy Annabella była jeszcze dzieckiem i dręczyły ją koszmary. Charlotte przychodziła wtedy do jej pokoju, głaskała po włosach i pocieszała. Prawdziwa matka wie jak sprawić, by wszystkie upory zniknęły, a dziecko poczuło się bezpiecznie.
Ann była beznadziejną matką. Najgorszą matką. Pozbyła się maleńkiej, niewinnej istoty, która się w niej rozwijała. Na myśl o tym po policzkach dziewczyny spłynęły kolejne łzy. A Charlotte jak dobra, kochająca matka je otarła. To było w tym wszystkim najgorsze. Współczucie matki dla innej matki, która nawet nie była godna się nią nazywać.
— Więc kim był ojciec?
Annabella przypomniała sobie postać młodego, niebieskookiego chłopaka z burzą kręconych, brązowych włosów. Miał długi, prosty nos i wystającą brodę, a nawet całkiem ładny uśmiech. Ben. Kiedyś jej się podobał. Ben. Kiedyś wydawał się sympatyczny. Ben. Kiedyś myślała, że go kocha. Ben. Zawiódł ją. Ben. Skrzywdził. Ben. Chciała wymówić to imię, ale nie potrafiła się przemóc. Było jej wstyd.
— A czy to ważne? — zapytała, spuszczając wzrok, by nie widzieć zaniepokojonej mimy mamy. — Nie chcę o nim rozmawiać.
Charlotte westchnęła i spróbowała z innej strony.
— A skąd miałaś tabletki?
— Zamówiłam przez internet — powiedziała Ann ledwo słyszalnym głosem i zaraz zakryła twarz dłońmi. — Nie mówmy już o tym. Nie mówmy. Proszę cię.
— Ann, skarbie...
— Przestań! — krzyknęła Annabella, szybko podnosząc się do pozycji siedzącej. — Przestań być dla mnie taka dobra. Nie zasłużyłam na to.
Kobieta uważnie przyjrzała się zaczerwienionym oczom córki, jej bladej twarzy i drżącym ustom.
— Wolałabyś, żebym na ciebie wrzeszczała?
— Tak! — zapewniła z mocą. — Ja bym tak zrobiła. Ja... ja...
— Krzyki i oskarżanie niczego nie zmienią, Ann. Ty wiesz, że źle postąpiłaś. Bardzo źle i widzę, że tego żałujesz. Podjęłaś w życiu ważną decyzję i musisz nauczyć się z nią żyć. Myślę, że to dostatecznie wiele jak na tak młodą osobę. Uwierz mi, wiem coś o tym.
— Mamo...
Obraz się rozmył. Ecila zerknęła na Alice. Jednak nic nie widziała, bo twarz dziewczyny przysłaniały włosy.
— Sądzisz, że to wszystko moja wina? — zapytała Ecila, a w jej głosie nie było żadnej skruchy.
— Myślę, że po części to też moja wina — odparła i odwróciła się w stronę brunetki.
Płakała. Na policzkach Alice widać było ślady łez, które lśniły w blasku świec, a w jasnych oczach gościł prawdziwy smutek.
— Nie gadaj bzdur — powiedziała Ecila i szybko odwróciła się plecami do swojego alter ego. — Sami są sobie winni.
— Nieprawda. Byłaś w moim świecie. Żyłaś moim życiem i spotykałaś się z moimi przyjaciółmi. Oni ci ufali. Mogłaś temu zapobiec. Gdybyś tylko spotkała się z Ruby, porozmawiała z nią. Mogłaś wesprzeć Ann, zamiast się z nią kłócić i podsuwać myśli o przerwaniu ciąży. I wcale nie musiałaś zabijać Roberta.
— No i co z tego?! — krzyknęła Ecila, spoglądając gniewnie na Alice, ale zaraz jakby sobie coś przypomniała i złagodniała. — Mogę to jeszcze wszystko naprawić. Daj mi szansę.
Alice otarła łzy i pokręciła głową.
— Nie jestem aż tak głupia. Raz ci zaufałam i to był największy błąd w moim życiu.
— Daj spokój — zaczęła brunetka, zbliżając się do Alice wolnym krokiem. — Amber i twój ojciec się rozstaną, a James jest twój. Nie wszystko poszło źle, a może być jeszcze lepiej. Daj mi wrócić.
Spojrzenie Ecili przewiercało Alice. Granatowe oczy miały w sobie coś magnetyzującego, przekonującego. Ciemna strona wiedziała jak kusić. Na ustach blondynki pojawił się uśmiech.
— Nic z tego — odpowiedziała stanowczo. — Już nie możesz powiedzieć niczego w co będę zdolna ci uwierzyć.
Alter ego Alice zmrużyło oczy.
— Nie chcesz mojej pomocy? — zapytała Ecila, a później dodała. — Beze mnie niczego nie osiągniesz. Masz za dobre serce. Nie poradzisz sobie.
— To ty tak twierdzisz — odparła spokojnie Alice.
— Mówię prawdę.
Blondynka roześmiała się.
— A co ty możesz wiedzieć o prawdzie? — zapytała, nagle poważniejąc. — Jesteś zła do szpiku kości. Manipulujesz ludźmi. Jesteś egoistką. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
— Jestem częścią ciebie.
— Może tak, może nie, ale nie dam już ci kierować moim życiem. Miałam wiele czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Nie potrzebuję cię. Nie chcę cię.
— Nie chcesz? Ciągle to powtarzasz. Nie chciałaś też, żebym szła do Jamesa, prawda? A może się mylę?
Cisza.
— Oj, chciałaś, żebym tam poszła — zaśmiała się Ecila. — Bałaś się do tego przyznać, ale chciałaś...
— Nie chcę cię słuchać! Nie dam się dłużej zwodzić. Twój czas się skończył. Przegrałaś. To koniec. Jak dla mnie to możesz iść do diabła!
— Nie masz pojęcia co mówisz — odezwała się Ecila, a jej oczy pociemniały nagle.
Alice w milczeniu, ale i z pewnym zdziwieniem obserwowała jak dobrze znana brunetka zmienia się. Jej rysy twarz się wyostrzyły, skóra zrobiła jeszcze bardziej blada, a tęczówki czarne tak, że zlały się ze źrenicami. Włosy natomiast wydłużyły się i przybrały ognistorudą barwę. Nawet jej sylwetka się zmieniła. Nowa Ecila wyglądała na wyższą, zgrabniejszą, miała pełniejsze kształty. Znikło z niej całe człowieczeństwo. Postać stojąca przed Alice była piękna, ale to było przerażające piękno. Nieosiągalne dla żadnej ludzkiej istoty.
— Ecilo...
— Śmiesz mówić, że mnie nie potrzebujesz, a nawet nie znasz mojego prawdziwego imienia. Wiesz kim jestem, Alice? Wiesz z kim masz zaszczyt rozmawiać?
Alice milczała. W głowie miała pustkę. Szumiało jej w uszach, a serce dudniło w piersi.
— Lęk. Czuję twój lęk, Alice. To dobrze. Powinnaś się bać.
Po sali rozniósł się śmiech, a właściwie chichot.
— Jestem Lilith i od wieków krążę po tym twoim ludzkim, marnym świecie. Nawet sobie nie wyobrażasz ilu ludzi cieszy się na spotkanie ze mną. Wszyscy ci chcący pieniędzy, władzy, sławy... Wszyscy ci są skłonni oddać mi nawet swoją duszę. A ty, Alice? Co z tobą?
Alice powoli otrząsnęła się z szoku jakim była przemiana Ecili, a kiedy tak patrzyła na nową, nieznaną twarz początkowy strach powoli znikał. Pomyślał o bliskich. O tych wszystkich, których kochała i dla których powinna walczyć. O mamie, o tacie, o Ruby, o Ann i o nim... o Jamesie. Uświadomiła sobie, że bez jej zgody Lilith nie mogła nic zrobić. Znalazła w sobie jakąś ukrytą siłę. Jakieś światełko w ciemności.
— Nie ma nic czego bym od ciebie żądała. Nie ma nic co możesz mi dać — powiedziała, stając ze złem oko w oko. — Nic nie jest warte, by oddać ci za to moją duszę. Możesz sobie mówić co chcesz, ale moja odpowiedź brzmi nie.
— To twoje ostanie słowo? Dam ci to o czym zawsze marzyłaś. Dostaniesz wszystko, wystarczy tylko...
— Powiedziałam nie! Wracaj tam skąd przyszłaś.
— Ale...
I wtedy to zobaczyły. Obie. Nad głową Alice, gdzieś wysoko zabłysło maleńkie światełko, zupełnie jak robaczek świętojański. Jednak szybko rosło. Po chwili zaczęło przypominać gwiazdę, później było wielkości żarówki, a jeszcze później przybrało kształt kuli do kręgli. A później... Blask tego światła był tak duży, że Alice musiała zamknąć oczy, które zaszły łzami od wpatrywania się w te nadzwyczajne zjawisko. Nic nie widziała, ale słyszała zduszony okrzyk Ecili–Lilith, która wrzeszczała ze złości, a może strachu.
Kiedy blask zelżał Alice uniosła powieki i po raz kolejny tego dnia przeżyła szok. Widziała piękne, błękitne niebo. I chmury. I słońce. Rozejrzała się zaskoczona. Stała po pas w soczyście zielonej trawie przetykanej różnobarwnym kwieciem. Były tu niebieskofioletowe chabry, niesamowicie czerwone maki, pachnący rumianek, połacie żółtych mleczy i wiele, wiele innych wspaniałych gatunków kwiatów, których nazw dziewczyna nie znała. Ale oprócz tego w tej niezwykłej krainie rosły drzewa i krzewy. Niektóre były wysokie, inne niższe, ale bardziej rozłożyste, a jeszcze inne całkiem niskie i drobne. Część z nich uginała się pod ciężarem dorodnych owoców.
Alice czuła się jak we śnie. Szła przed siebie, zachwycona otoczeniem. Wszystko było tak cudowne, że nawet do głowy jej nie przyszło, by się bać.
Lekki wiatr niczym grzebień czesał trawę. Wysoko w przestworzach latały ptaki. Różne. Małe i większe. Kolorowe i te o bardziej stonowanej barwie upierzenia. Niektóre z nich kryły się w koronach drzew, wydając ciekawe dźwięki. Były też pszczoły, przenoszące się z kwiatka na kwiatek. I inne owady. Alice wydawało się, że słyszy cykanie świerszczy, a nawet kumkanie żab, gdzieś w oddali.
Dziewczyna dotarła do wielkiego dębu i zatrzymała się zdumiona. Zaledwie kilka metrów dalej dostrzegła sarnę z młodymi. Bojąc się je przestraszyć, Alice nie poruszyła się, a nawet oddychała ostrożniej. I wtedy sarna spojrzała prosto na nią. Zwierze miało piękne, ciemnobrązowe oczy. Wyglądało na spokojne, jakby obecność człowieka wcale mu nie zagrażała.
Alice powoli wycofała się, nie odrywając wzroku od sarny i jej dzieci, które dalej skubały sobie trawę. Nie wiedząc i tak dokąd iść, dziewczyna obrała inny kierunek. Tym razem podążyła w stronę drzew owocowych, za którymi rozciągały się łany złotego zboża.
W drodze zastanawiała się, gdzie tak właściwie jest i co tu robi. No i oczywiście jak tu trafiła. Nie dało się tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Chociaż ostatnio w jej życiu nie było nic racjonalnego. No właśnie... w życiu. Do głowy Alice przyszła szalona i przerażająca myśl.
A co jeśli nie żyję? Co jeśli umarłam?
Nagle rozejrzała się spanikowana, a serce podeszło jej do gardła. I wtedy zdarzyła się kolejna dziwna rzecz. Alice spuściła głowę i dostrzegła puchatego, białego króliczka, który patrzył na nią ciemnymi oczami. Obserwował ją i wyglądał jakby na coś czekał.
— O co tu chodzi? — zapytała, chociaż nie wiedziała czy samą siebie czy to małe stworzonko.
Królik odwrócił się, pokicał kawałek, a później obrócił swój łepek, ponownie patrząc na Alice. Dziewczyna roześmiała się z niedowierzaniem, bo zrozumiała, że zwierzak chce, by za nim gdzieś poszła. Zrobiła jeden krok, drugi, ciekawa czy króliczek spłoszy się i ucieknie. Nie, siedział i patrzył, a następnie najzwyczajniej w świecie spokojnie pokicał dalej, oczywiście co raz przystając, by zerknąć na Alice.
I w taki oto sposób dziewczyna znalazła się pod jabłonią, a jej przewodnik przycupnął na kępce mchu. Przez chwilę oboje przyglądali się sobie z zaciekawieniem aż nagle króliczek poruszył uszami, jakby coś usłyszał i popatrzył w prawo. Alice podążyła za jego spojrzeniem.
W oddali widziała zbliżającą się kobiecą postać. Wyglądała bardziej jak zjawa niż zwykły człowiek. Suknię miała zwiewną i białą. Włosy, rozwiewane przez wiatr, były bardzo jasne i przypominały babie lato. W ogóle cała ta nadzwyczajna istota zdawała się lśnić w promieniach słońca. Im bliżej się znajdowała tym Alice widziała więcej szczegółów. Na przykład to, że była niezwykle drobna i smukła. Twarz miała delikatną, rysy łagodne, a w spojrzenie jej lazurowych oczu można było dostrzec dobroć i radość. Początkowo Alice wydawało się, że ta eteryczna kobieta ma na głowie wianek z kwiatów, ale szybko zorientowała się, iż to nie kwiaty a motyle, które zerwały się nagle do lotu.
— Miło cię widzieć, Alice — odezwała się nieznajoma ciepłym, dźwięcznym głosem. — Czekałam na ciebie i już bałam się, że nie przyjdziesz.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Stała tylko i patrzyła na nieziemskie oblicze.
Kobieta uśmiechnęła się do Alice ze zrozumieniem i pochyliła się, by pogłaskać króliczka, a następnie dać mu kawałek marchewki.
— Z pewnością masz wiele pytań, moja droga.
Siedemnastolatka z trudem oderwała wzrok od oddalającego się zwierzątka i przeniosła go z powrotem na tę przedziwną postać. Od pięknej nieznajomej biło niezwykłe światło. To było prawie tak jakby patrzyło się w słońce, ale z tą różnicą, że blask ten nie ranił oczu.
— Śmiało, kochanie.
Zachęta podziałała. Alice poczuła się odrobinę pewniej i postanowiła zapytać o pierwszą rzecz jaka przyszła jej do głowy.
— Czy ja umarłam?
Odpowiedział jej śmiech, ale nie był to wyraz szyderstwa ani żadnej ironii. Był on szczery i wesoły.
— Oczywiście, że nie, moje dziecko.
Alice ulżyło. Wcześniej, gdy się nad tym zastanawiała chyba nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo bała się, że jej przypuszczenia w tym względzie mogą okazać się prawdziwe.
— W takim razie co się stało? Gdzie ja jestem?
— To nie są pytania, na które można uzyskać łatwą odpowiedź.
— Nie rozumiem.
— Spokojnie, dowiesz się wszystkiego, co musisz wiedzieć. Chodź, przejdziemy się.
Kobieta uśmiechnęła się do Alice i poprowadziła ją drogą wzdłuż sadu. Nastolatka nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Nieznajoma poruszała się tak lekko jakby unosiła się nad ziemią, co mogło być prawdą i wyjaśniałoby brak śladów na piaszczystej ścieżce.
— Kim jesteś? — zapytała Alice.
— Hmm... Opiekunem, dobrym duchem, posłańcem, aniołem.
— Aniołem? Takim prawdziwym? — dopytywała się, rozglądając przy okazji dookoła. — Czyli jestem tak jakby w niebie, w raju?
Odpowiedzią dla Alice był tylko lekki, zagadkowy uśmiech.
— Dokładniej jestem twoim aniołem stróżem. Nazywam się Michelle.
Alice zmarszczyła brwi. Co miała o tym wszystkim myśleć? Co robić? Wierzyć? Zaufać? Już raz zaufała i Ecila urządziła piekło na ziemi.
Jednak tym razem czuła, że sytuacja jest inna. Dziewczyna spojrzała na twarz Michelle i... uwierzyła.
— Wiesz co się u mnie ostatnio działo, prawda? — Chciała się upewnić.
— Owszem, wiem. A czy ty wiesz co się dokładnie stało?
— Jak to? — zdziwiła się Alice. — Oczywiście, że tak. Ecila mnie oszukała. Strasznie namieszała w moim życiu i skrzywdziła wiele osób, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja jej na to pozwoliłam.
— Nie powinnaś być dla siebie tak surowa. Lilith żyje od wieków, a ty nie jesteś jedyną osobą, która dała jej się zwieść. Ale muszę przyznać, że niewielu ludzi ostatecznie potrafi się wyrwać spod jej władzy.
— Właściwie — zaczęła zmieszana Alice. — To nie jestem pewna jak mi się ją udało sprowadzić z powrotem, no i skąd znalazłam tyle siły i odwagi, by jej odmówić. Ecila ma w sobie coś...
— Przekonującego?
— Tak.
— Lilith jest demonem, Alice. Esencją zła. Potrafi być sympatyczna, gdy jej się to opłaca. Potrafi kusić, przekonywać. Ma do tego wielki dar, a oszustwo to druga natura takich istot jak ona. Jednak wysłannicy zła mają jeden najbardziej czuły punkt.
— Nie wydawało mi się, by jakiś miała — mruknęła dziewczyna, przyglądając się lecącym gołębiom.
— Dobro zawsze przezwycięża zło. Pamiętaj o tym. A co jest największym dobrem? Co jest najsilniejszym z pozytywnych uczuć? Pomyśl, Alice.
Nastolatka przygryzła wargę w zamyśleniu. Najsilniejsze uczucie. Najlepsze uczucie.
— O czym myślałaś, kiedy udawało ci się osłabiać Ecilę? O czym myślałaś, gdy jej się sprzeciwiałaś?
— O rodzicach, przyjaciółkach i o... o Jamesie. O tym, że mnie potrzebują, są dla mnie ważni, zasługują na wszystko co najlepsze i o tym, że ich kocham.
Alice doznała olśnienia. Podniosła głowę i popatrzyła na Michelle, która uśmiechała się szeroko, kiwając głową.
— Miłość — wyszeptała. — Miłość jest najsilniejszym uczuciem. Zanim ściągnęłam Ecilę z powrotem byłam z Jamsem i właśnie wtedy zrozumiałam jak bardzo go kocham, a on musi kochać mnie. A później...
—... myślałaś o tych wszystkich, których kochasz, a oni kochają ciebie. To dało ci siłę. To było tym, co zesłało światło. Tym, co przyprowadziło cię do mnie.
Szły teraz wzdłuż czystej, szumiącej rzeki, a dźwięk kumkania żab zdecydowanie się nasilił.
— No dobrze — powiedziała powoli Alice. — Ale co teraz będzie? Co mam robić?
— Dostajesz drugą szansę — odezwała się Michelle z uśmiechem. — I to od ciebie zależy jak ją wykorzystasz.
— Jak to? Odeślesz mnie?
— Oczywiście. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Nie możesz tu zbyt długo przebywać.
— A co z... Chodzi o to, że Ecila zrobiła wiele złych rzeczy i w ogóle dużo się wydarzyło. No i... jak ja mam to naprawić?
Alice przypomniała sobie o złości taty, śmierci Roberta, reakcji Matta, samobójstwie Ruby i rozpaczy jej ojca, o Ann lżącej w szpitalu oraz Jamesie zapewne jeszcze smacznie śpiącym. Nie była pewna co teraz z nimi będzie. Jak płynie czas gdzieś tam w rzeczywistości. Która jest godzina i czy James zauważył jej nieobecność. Gdy przywołała w pamięci twarzy wszystkich tych, których kochała poczuła uścisk w żołądku i łzy napływające do oczu.
— Myślisz — wyszeptała do Michelle. — Myślisz, że jest szansa, że cokolwiek uda mi się naprawić? Nie jestem w stanie pomóc już Robertowi ani Ruby, ale może chociaż porozmawiam z Mattem i panem Hamserem. Mogłabym zaproponować jakąś pomoc. No i może jeśli przeproszę tatę, to mi kiedyś wybaczy. I mama, ją też będę musiała przeprosić. I... i jeszcze Ann, ona teraz potrzebuje wsparcia.
Nagle Alice poczuła ciepło przenikające całe jej ciało. To Michelle objęła ją ramieniem i delikatną dłonią otarła mokre policzki nastolatki.
— Masz dobre serce, kochanie i możliwe, że jesteś jedną z lepszych osób jakimi przyszło mi się opiekować.
— Nieprawda. Gdybym byłą tak dobra za jaką mnie uważasz, to nie pozwoliłabym, żeby Ecila skrzywdziła moich przyjaciół.
— Dostałaś nauczkę bardziej bolesną niż zasłużyłaś. Zostałaś poddana ciężkiej próbie i pewnie to cię zaskoczy, ale ostatecznie wyszłaś z niej zwycięsko.
— Za późno przeciwstawiłam się Ecili. Za późno. Robert nie żyje. Ruby nie żyje. Dziecko Ann nie żyje. Dla nich jest za późno.
— Więcej wiary, Alice. Rozumiem, że Lilth mogła nie doceniać siły miłości, ale ty? Pokonałaś ją dzięki tej sile i to właśnie twoja miłość sprawiła, że dostaniesz nową szansę — powiedziała Michelle i odwróciła dziewczynę w swoją stronę, ujmując jej twarz. — To szansa nie tylko dla ciebie. To szansa dla wszystkich tych, których kochasz. Możesz ich jeszcze ocalić. Nie mogę obiecać, że wszystko ci się uda, ale możesz próbować. Wykorzystaj swoją wiedzę.
Alice ze zdumieniem wpatrywała się w jaśniejące oczy anielicy. W głowie miała tylko jedną myśl: naprawdę mogę ich uratować?
— Naprawdę, skarbie, naprawdę — odrzekła Michelle, kiwając głową. — Jeszcze nic nie jest stracone. Nie jest za późno.
Na ustach nastolatki pojawił się szeroki uśmiech, a nadzieja zalała serce. Ledwo była w stanie uwierzyć w to, co słyszy. Do tej chwili była przekonana, że przez nią ucierpiało wielu ludzi, ale wiadomość, że może jeszcze wszystko zmienić była jak wygrana na loterii. A właściwie lepsza niż jakakolwiek nagroda pieniężna czy rzeczowa.
— Zatroszcz się o swoich bliskich, Alice. Twoja wiedza o rzeczach, których oni jeszcze nie wiedzą daje ci przewagę. Możesz zrobić dużo dobrego, ale pamiętaj, że życie jest życiem i nie zawsze wszystko toczy się po ludzkiej myśli. Jednak w żadnym razie się nie poddawaj. Słuchaj serca, Alice. Słuchaj go, wierz i kochaj.
— Michelle... — zaczęła niepewnie dziewczyna, którą ogarnął nagły strach, że sobie nie poradzi. — Michelle...
Anielica uśmiechnęła się łagodnie, dobrze wiedząc czego lęka się jej podopieczna.
— Zawsze jestem i będę przy tobie. Nawet wtedy, gdy wydaje ci się, że mnie nie ma. Zwłaszcza wtedy jestem.
Alice usłyszała gruchanie gołębia, dobiegające gdzieś nad nią. Spojrzała w górę. Leciał. Piękny i biały. A oprócz ptaka widziała jeszcze błękitne niebo, puszyste chmury i słońce. Dostrzegła szybki ruch Michelle, która popchnęła ją, a zaskoczona nastolatka wpadła do wody. Rzeka okazała się głębsza niż początkowo Alice sądziła. Jednak woda była zaskakująco ciepła. Zupełnie jak domowa kąpiel. Otoczyła ją ze wszystkich stron, a dziewczyna czuła, że opada na dno. Mimo wszystko oczy miała otwarte, więc widziała zamazaną twarz Michelle. Wydawało jej się, że anielica też coś mówi. Coś co brzmiało jak: nie bój się. I co najbardziej zaskakujące, Alice wcale się nie bała. 

Obserwatorzy