Layout by Raion

poniedziałek, 28 marca 2016

Epilog

"Historie nigdy nie mają końca,
chociaż książki nam to sugerują.
One nie kończą się na ostatniej stronie
ani nie zaczynają na pierwszej."
Cornelia Funke "Atramentowe serce"

Na drewnianym moście znajdował się okrągły stolik. Jedna jego połowa zrobiona była z jasnobrązowego drewna - dębu, a druga z brązowoczerwonego mahoniu. Naprzeciwko siebie stały też dwa, duże krzesła, wykonane odpowiednio z tego samego surowca co części stołu. Dodatkowo na blacie leżało drewniane pudełko. Zdobiły je jaśniejsze i ciemniejsze kwadraty.
Dębowe krzesło odsunęła delikatna dłoń. Kobieta, a może raczej dziewczyna, miała filigranową sylwetkę obleczoną w białą, zwiewną szatę. Wokół subtelnej twarzyczki kłębiły się złociste włosy, na których usiadł kolorowy motyl.
Michelle zajęła swoje miejsce, a zaraz przed nią na stoliku przysiadł mały, rdzawobrunatny ptak i zaczął swój występ. Oczy w kolorze nieba utkwione były w słowiku, który śpiewał piękną melodię, cały czas patrząc na anielską twarz. Dziewczyna uśmiechnęła się, a ptasi trel stał się jeszcze wspanialszy. Nagle jednak słowik urwał, rozejrzał się nerwowo i odfrunął.
Michelle uniosła głowę i zobaczyła Lilith. Miała na sobie krótką, obcisłą sukienkę, która odsłaniała jej długie, zgrabne nogi. Ognistorude włosy sięgały pasa i mieniły się w promieniach słonecznych czerwonawą barwą. Diablica weszła na most, zmysłowo kołysząc biodrami i usiadła na swoim krześle.
— Spóźniłaś się — powiedziała Michelle, ale w jej głosie nie było słychać pretensji.
Lilith swobodnym ruchem odrzuciła przeszkadzające jej kosmyki i uśmiechnęła się figlarnie.
— Może, ale nie mam zamiaru przepraszać.
— Akurat tym mnie nie zaskoczyłaś.
— To może zaskoczę cię, jeśli wygram — odparła Lilith, a czarne oczy zabłysły psotnie.
Michelle sięgnęła po pudełko, które okazało się być szachownicą. Rozłożyła pionki na swoich miejscach, po czym wzięła dwie, małe figury i schowała za plecami.
— Białe czy czarne, wybieraj.
— Tylko nie oszukuj — zawołała diablica z szelmowskim uśmiechem.
— Wiesz, że to nie w moim stylu — powiedziała jasnowłosa i też się uśmiechnęła.
Lilith wybrała pionek po lewej stronie i tak jak się spodziewała był czarny. Obie wybuchły śmiechem.
— Jak zwykle gram białymi — mruknęła Michelle.
Gra się rozpoczęła. Zarówno przedstawicielka nieba jak i piekła z rozwagą wykonywała każdy ruch. Były niczym generałowie wojsk. Zła decyzja i szala zwycięstwa przechylała się na stronę wroga.
— Ciekawi mnie jak radzi sobie Alice — rzekła nagle Lilith.
— Czyżbyś próbowała mnie rozproszyć? — zapytała z uśmiechem Michelle.
— Musiałabym być naprawdę zła.
— A nie jesteś?
Obie panie podtrzymywały rozmowę w żartobliwym tonie, ale nie zapomniały o rozgrywce szachowej. Lilith sięgnęła po białą figurę, którą zbiła i obracając ją w palcach wpatrywała się w anielską twarz Michelle.
— Może i nie udało mi się z Alice, ale na jednej duszy wojna się nie kończy. To była tylko jedna z bitw. Pamiętasz Roberta? No wiesz, tego narkomana. Nawet nie musiałam się zbytnio męczyć. Biedak szybko się poddał mojej woli. Świat jest pełen takich Robertów. Ostatnio zwiedzałam sobie Los Angeles. Zabawne, że ludzie nazywają je Miastem Aniołów, kiedy na każdym kroku można tam znaleźć osobę gotową sprzedać swoją duszę.
— Dobro zawsze zwycięży. Prędzej czy później. Wierzę w to.
— Ach tak, wiara — mruknęła Lilith, odrzucając biały pionek z powrotem na stół. — Wiesz co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Ludzie są z natury skłonni do zła. Czasem nawet niewiele musimy robić. Wystarczy spojrzeć na historię świata. Wojny, chciwość, żądza... Ludzie walczyli nawet w imię wiary. Palenie na stosie, krucjaty... Ach, ta Święta Inkwizycja. Czy to nie był wynalazek waszych duchownych?
Michelle jak zwykle zachowała spokój. Popatrzyła na Lilith z powagą, ale i dobrocią.
— Ludzie czasem popełniają błędy. Właśnie dlatego są ludźmi. Jednak to nie znaczy, że są źli. To od nich zależy jaką drogą pójdą.
— No tak. Jakbym mogła zapomnieć. Wolna wola — powiedziała szyderczo diablica.
Michelle wykonała ruch gońcem, a później przeniosła wzrok na widok rozciągający się za wysłanniczką piekieł.
Sucha ziemia nie rodziła żadnych plonów, trawa nie rosła, a klika drzew, jakie się tam znalazły, były uschnięte. Grzało za to słońce. Palące słońce. Dom Lilith był miejscem, gdzie prawie żadne zwierze nie mogło żyć. Pustkowie chłostane gorącym wiatrem.
— Możesz się śmiać, ale ty też wybrałaś swoją drogę — odezwała się w końcu.
Pełne, czerwone wargi Lilith zacisnęły się, kiedy ta dostrzegła w błękitnych oczach anielicy współczucie, miłość i ciepło. Czyżby ona się nad nią litowała? Smuciła losem jaki ją spotkał? Roześmiała się głośno.
— Nie żałuj mnie. Żałuj siebie.
— Dobro jest silne, zwycięży.
— Powtarzaj to sobie jak mantrę — powiedziała Lilith i w tej samej chwili zbiła biały pionek. — Spójrz na świat. Wiesz ilu ludzi siedzi w więzieniach? A pomyśl ilu tam jeszcze trafi. Ilu ludzi zabito i ile jeszcze zginie. A kłamstwo? Oszustwo się pleni. Wskaż mi człowieka, który ani razu nie zgrzeszył! Pokaż tę dobrą, białą owieczkę. Zdrady, przekręty, pycha, gniew, chciwość. Gdzie się podziało to twoje dobro?
— Mówisz tak, bo zło łatwiej dostrzec. Dobro jest spychane przez zło, to prawda, ale jest w życiu każdego człowieka. W uśmiechu, w ciepłym spojrzeniu, w wyciągniętej, pomocnej dłoni. Jest w matce rodzącej dziecko. Jest w dziecku pomagającym bliskim. Jest w mężu, dbającym o rodzinę. Jest w młodym człowieku, który podaje staruszce słoik ze sklepowej półki, bo ona tam nie dosięgnie. Jest w babci piekącej ulubione ciasto wnuków, bo wie, że się ucieszą. Jest w starszym bracie broniącym siostry. Jest w dziewczynce karmiącej bezdomnego kota i w wolontariuszach schroniska. Jest w każdym, kto nie przejdzie obojętnie obok drugiej istoty.
Lilith patrzyła w milczeniu na Michelle. W końcu ta druga podniosła się i zbliżyła do balustrady mostu.
— Chodź, pokażę ci co się dzieje z Alice.
Diablica zerknęła najpierw na przedstawicielkę niebios, a później na szachownicę. Uniosła dłoń, uśmiechając się przebiegle.
— Nie próbuj oszukiwać. Zostaw szachy i podejdź do mnie — powiedziała jasnowłosa, nawet nie patrząc w stronę Lilith.
— Skąd wiedziałaś, że chcę troszeczkę namieszać? — zapytała zawiedziona tym, że nie udało jej się przechytrzyć anioła.
— Bo ty zawsze chcesz namieszać. Spójrz.
I Lilith spojrzała w czystą toń wody. Najpierw widziała tylko odbicia dwóch tak różnych od siebie twarzy. Obie były nieziemsko piękne, chociaż każda na swój własny sposób. Jednak po chwili odbicie uległo zmianie. Woda była niczym zwierciadło, które posiadała wysłanniczka piekła. Pokazywało życie ludzi lub wybranego człowieka, jak w tym wypadku.
Alice stała naprzeciwko komody i przyglądała się fotografiom w ramkach. Jedna przedstawiała młodą parę jaką byli państwo Rose, druga – małą Ann, trzecia – małego Jamesa, czwarta – ośmioletnią Annabellę i Alice oraz dwunastoletniego Jamesa, a piąta, ostania była robiona w kwietniu podczas osiemnastych urodzin Ruby i były na niej trzy przyjaciółki.
Blondynka stała w środku, po jej prawej stronie znajdowała się Ann. Dziewczyna uśmiechała się szeroko, a jej ciemnobrązowe oczy błyszczały radośnie. Z lewej strony Alice nieśmiało spoglądała Ruby. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że jest chora. Miała okrągłą, zarumienioną z podekscytowania twarz, lśniące, orzechowe oczy i delikatny uśmiech, który powodował, że na jej policzkach pojawiały się urocze dołeczki. Wszystkie trzy były wtedy bardzo szczęśliwe i nie miały pojęcia co przyniesie przyszłość.
Patrząc na te zdjęcie Alice poczuła dziwny uścisk w żołądku, zapiekły ją oczy i miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Od śmierci Ruby minęły niecałe dwa lata, a blondynka wciąż łapała się na tym, że czasem w chwilach euforii chce do niej zadzwonić i podzielić się dobrymi nowinami. Rok temu, kiedy zbliżał się osiemnasty kwietnia, zastanawia się co mogłaby kupić jej na urodziny, a przejeżdżając w pobliżu jej domu niejednokrotnie zbliżała się do furtki i dopiero wtedy uświadamiała sobie, że szatynki tam nie ma. Od lat były przyjaciółkami, ale podczas ostaniach miesięcy, gdy Ruby chorowała Alice przywiązała się do niej jeszcze bardziej i uważała ją niemal za siostrę.
— Ja też za nią tęsknię. — Usłyszała cichy, męski głos, a kiedy podniosła głowę dostrzegła smutne spojrzenie zielonych oczu.
Mark prawie nic się nie zmienił. Wciąż był wysoki jak tyczka i tak jak tyczka chudy. Jego ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, a wzrok miał pełen miłości, gdy spoglądał na zdjęcie uśmiechniętej twarzy Ruby.
— Ciągle ją kochasz, prawda? — zapytała Alice, chociaż znała odpowiedź.
— Spójrz co od niej dostałem na walentynki.
Mark wyjął spod koszuli owalny, srebrny wisiorek na długim łańcuszku. Otworzył go i dwudziestolatka zobaczyła, że w środku znajduje się zdjęcie chłopaka i jej przyjaciółki oraz napis. Od razu rozpoznała co to jest. Prawie od początku lutego Ruby stale przebywała w szpitalu i to właśnie Alice pomogła jej przy tym prezencie.
— To zdjęcie było zrobione w sylwestra. Ruby pięknie na nim wyszła, prawda? — spytał z uśmiechem brunet, a zaraz, nie czekając na odpowiedź, odczytał napis. — Wolę jedno życie z tobą niż samotność przez wszystkie ery tego świata.
— To cytat z „Władcy pierścieni” — powiedziała Alice.
— Tak. Niektórzy mówią, że nasza miłość jest... zaskakująca. Nie byliśmy ze sobą zbyt długo, nawet długo się nie znaliśmy. No i w końcu jestem młody, w życiu spotkam jeszcze niejedną dziewczynę i niejedną miłość. Ale wiesz co? To już nie będzie to samo. Przed Ruby nie miałem nikogo i wiem, że ona też nikogo nie miała. Wielu uważało mnie za dziwaka. Zawsze za wysoki. Zawsze za chudy. Byłem trochę takim samotnikiem, odludkiem, żyjącym w świecie książek. I nagle pojawiła się ona. Siedziała na ławce i czytała Tolkiena. Pomyślałem, że to znak. Zagadałem, a Ruby, choć początkowo wydawała się speszona, podjęła rozmowę. Wystarczyło, że spojrzała na mnie tymi swoimi niezwykłymi oczami, uśmiechnęła się ujmująco i już wiedziałem. A do tego okazała się jeszcze niesamowicie wrażliwą i inteligentną dziewczyną. Wpadłem jak śliwka w kompot. Rozumiesz o co mi chodzi?
Alice zerknęła w kierunku Jamesa, bawiącego się z małą Michelle i przytaknęła.
— Siła prawdziwej miłości bywa powalająca — powiedziała. — Zwłaszcza tej pierwszej.
— Nie mówię, że z nikim się już nie zwiążę, ale jak do tej pory nie spotkałem nikogo z kim chciałbym być. No i...
— Nie chcesz zapominać o Ruby?
— Wątpię bym kiedykolwiek mógł całkiem o niej zapomnieć.
Blondynka przyjrzała się uważnie Markowi. Cieszyła się, że Ruby go spotkała, ale jednocześnie pomyślała, że szkoda jego przyszłej dziewczyny, bo prawdopodobnie będzie musiała walczyć ze wspomnieniem po jej przyjaciółce. A który żywy człowiek jest w stanie konkurować z wyidealizowanym wyobrażeniem?
— Uwaga! Tort idzie!
Alice i Mark odwrócili się w stronę reszty imprezowiczów akurat w momencie, gdy do salonu weszła Charlotte, niosąc waniliowo-truskawkowe ciasto z wetkniętą w nie płonącą świeczką w kształcie cyfry dwa.
— Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam...
James podał małą jubilatkę Ann i włączył się do śpiewu. Na koniec wszyscy zaczęli klaskać, a Michelle z szerokim uśmiechem na ustach także zaczęła bić brawo. Dziewczynka wyglądała uroczo w falbaniastej, czerwonej sukience i sterczącym na czubku głowy kucykiem.
— No a teraz zdmuchujemy świeczkę, kochanie — powiedziała Annabella, pochylając się wraz z córką nad tortem.
Gdy płomień zgasł ponownie zabrzmiały oklaski, a wśród nich można było usłyszeć dziecięcy śmiech.
Wkrótce James podszedł do Alice niosąc dwa talerzyki z ciastem, podał jej jeden i pocałował dziewczynę w czoło. Blondynka uśmiechnęła się.
Była szczęśliwa, że są ze sobą. Ann, mimo początkowego zaskoczenia, zaakceptowała ich związek, zupełnie tak jak i państwo Rose. Gorzej było z Jane, ale i ona w końcu przełamała swoją niechęć, widząc radość córki. A poza tym teraz i mama Alice nie była sama. Znajomość z Peterem przetrwała i po pierwszej randce nastąpiły kolejne. Jednak żadne z nich nie speszyło się, by jakoś to sformalizować. Jane nie była chętna by znów zostać mężatką, mówiła, że odpowiada jej to, co ma i nie chce niczego zmieniać. A Peter nie naciskał.
— Nie smakuje ci tort?
Alice uniosła głowę i zobaczyła stojącą obok niej Annabellę. W upiętych wysoko ciemnych włosach i białej, dzianinowej sukience wyglądała prawie tak jak przed ciążą, a może jeszcze lepiej. Nie odzyskała w pełni swojej zabójczo szczupłej figury, ale wielokrotnie mówiła, że odpowiada jej taki stan rzeczy, bo ma bardziej kobiecie kształty. W przeciągu tych dwóch lat stała się dojrzalszą, bardziej odpowiedzialną kobietą. Matką. Alice wiedziała, że jej przyjaciółka przeżyła niejedną chwilę zwątpienia, wielokrotnie czuła się bezsilna i zagubiona, czasem nie dawała już rady zajmować się córką oraz zamartwiała się o ich przyszłość. Dzięki pomocy swoich rodziców Ann mogła pozwolić sobie na pracę na pół etatu w klubie Jamesa. Wkrótce zamierzała też dokończyć swoją edukację, a w planach miała nawet zapisanie się do szkoły teatralnej. Alice podziwiała ją za determinację i siłę. Na ponad półtora roku poświęciła się całkowicie macierzyństwu i Małej Mi, jak bliscy nazywali Michelle. Jednak nigdy nie zapomniała o swoich marzeniach.
— Smakuje, po prostu się zamyśliłam — odpowiedziała Alice.
— Nad czym?
— Nad życiem i nad tym ile się w nim zmieniło. Ty masz już dwuletnią córkę, pracujesz, powoli dążysz do wyznaczonego celu. Ja jestem z Jamesem i studiuję medycynę, tak jak zawsze chciałam. Moja mama w końcu zapomniała o ojcu i znów jest szczęśliwa.
— Życie bywa zaskakujące — powiedziała Annabella. — Pomyśl tylko, że jeszcze ponad dwa lata temu byłyśmy zwykłymi nastolatkami, martwiącymi się o niezapowiedzianą kartkówkę w szkole.
— Ty się nigdy nie martwiłaś o niezapowiedziane kartkówki — zaśmiała się Alice.
— Fakt. To zawsze Ruby — urwała nagle i dokończyła smutniejszym głosem — strasznie się wszystkim przejmowała.
— Mama! — krzyknęła nagle Michelle, biegnąc w stronę Ann.
— Zaraz cię złapie, ty mały karaluchu — śmiał się Mark, goniąc dziewczynkę.
— Mama, mama! Wujek łapać — zapiszczała mała, z uśmiechem wtulając się w swoją rodzicielkę.
— Tak? No to już cię nie złapie, bo ja cię mam — powiedziała Annabella i zaczęła łaskotać córeczkę.
Alice przez chwilę z wielką radością przyglądała się chichoczącej Michelle i dwójce dorosłych prawie tak bardzo rozbawionych jak dziewczynka. Jednak później jej wzrok przyciągnął James, stojący na tarasie i palący papierosa. Blondynka podeszła do niego i oparła się o balustradę, zerkając na swojego chłopaka.
— Wszystko w porządku? — zapytała, widząc zamyśloną minę bruneta.
— Tak, po prostu przed chwilą dzwonił do mnie Charles.
— Jakieś kłopoty w klubie? — dopytywała się, przypominając sobie, że Charles to kolega Jamesa i jego wspólnik od trzech miesięcy.
— Nic wielkiego. Poradzę sobie z tym — powiedział, a za chwilę popatrzył na lawendową sukienkę Alice z dezaprobatą. — Czy ty wiesz, że jest styczeń i jest zimno? Przeziębisz się jeśli będziesz paradować na dworze w takiej sukience. Do domu, już!
Dziewczyna śmiała się, gdy brunet z bardzo poważną miną poganiał ją, by szybciej wchodziła do salonu. Sam oczywiście podążył za nią i gdy tylko znów znaleźli się w ciepłym pokoju przyciągnął do siebie Alice i czule pocałował.
— Jakie to romantyczne — skomentowała Lilith, wykrzywiając usta w ironicznym uśmiechu.
— Miłość — odrzekła Michelle, podnosząc wzrok na swoją rozmówczynię.
— Ciekawe na jak długo.
— Niezbadane są wyroki boskie.
Diablica roześmiała się, a jej wzrok wyrażał politowanie. Odepchnęła się szybko od balustrady i znów spojrzała na szachownicę. Z niezadowoleniem stwierdziła, że przegrywa tę rozgrywkę. Jasnowłosa, jakby czytając w jej myślach, oznajmiła:
— Tym razem ci się nie udało.
Oczy ciemne jak najstraszniejsza noc spotkały się z oczami tak jasnymi i pogodnymi jak letnie niebo. Twarz Lilith przybrała pewny siebie wyraz, a cała jej postawa mieściła się w jednym słowie – buta. Z gracją odrzuciła włosy do tyłu i uśmiechnęła się wyniośle.
— To była tylko bitwa. Prawdziwa wojna jeszcze się nie zaczęła.
Michelle nie wyglądała na przestraszoną. Była raczej zaciekawiona. Jej wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu i czekała na to, co jeszcze usłyszy.
— Nazwali tego małego bachora twoim imieniem. Interesujące, czyż nie?
— O co ci chodzi, moja droga?
Lilith roześmiała się głośno.
— Chyba wiem jaki będzie mój następny cel.
Anielica chciała już coś powiedzieć, ale wysłanniczka piekła odchodziła właśnie dumnym krokiem. Jej biodra kołysały się kusząco, a rudoczerwone włosy powiewały lekko. Była tak pewna swego, że Michelle aż się uśmiechnęła.
— Duch pyszny poprzedza upadek — powiedziała cicho, na co Lilith odwróciła się nagle i ich wzrok znów się spotkał.
— Przyganiał kocioł garnkowi — Usłyszała jasnowłosa mimo dzielącej ich odległości






Ten ostatni rozdział miał się pojawić dużo, duuużo wcześniej, ale przez splot różnych wydarzeń  (sesja, ferie, strata napisanej części epilogu i inne problemy) publikuję go dopiero teraz. 
Cóż mogę powiedzieć... To koniec tego opowiadania. Było mi bardzo miło pisać je i czytać wszystkie Wasze komentarze. Dziękuję każdej osobie, która tu zaglądała, czekała na ciąg dalszy, czytała, no i oczywiście komentowała. Dziękuję za każde miłe słowo i wszelkie rady oraz uwagi. Gdyby nie Wy to nie miałabym dla kogo pisać. 
Szczerzę mówiąc zastanawiam się czy w przyszłości (bliżej nieokreślonej) nie napisać kontynuacji z tym, że główną bohaterką byłaby nastoletnia Michelle. Pomysł pojawił się podczas pisania epilogu. Mam już w głowię nawet zarys historii. Jednak to tylko mgliste plany. Obecnie piszę coś innego, ale z racji tego, że idzie mi to bardzo powoli (plan i ilość zajęć w tym semestrze mi nie sprzyja) to nie daję Wam jeszcze linku do nowego opowiadania. Najpierw chciałabym napisać kilka rozdziałów na zapas i dopiero wtedy ruszyć z publikacją. Obiecuję, że gdy to nastąpi zamieszczę tutaj post z opisem opowiadania i linkiem do bloga. 
Jeszcze raz bardzo dziękuję za to, że byliście ze mną tyle czasu i mam nadzieję, że będziecie czytać moje nowe opowiadanie, kiedy już się pojawi.
Trzymajcie się i... do zobaczenia :)

wtorek, 5 stycznia 2016

Rozdział 30

Życie jest zabawne, prawda?
Kiedy już myślisz, że wszystko sobie poukładałeś,
kiedy zaczynasz snuć plany i cieszyć się
tym, że nareszcie wiesz, w którym kierunku zmierzasz,
ścieżki stają się kręte,
drogowskazy znikają,
wiatr zaczyna wiać we wszystkie strony świata,
północ staje się południem,
wschód zachodem i kompletnie się gubisz.
Tak łatwo jest się zgubić.”
Cecelia Ahern „Na końcu tęczy”
Wrzesień
Gdy tylko Alice usłyszała, że Ruby znów trafiła do szpitala pojechała tam po skończonych zajęciach. Na oddziale onkologicznym była tak częstym gościem, że wiele pielęgniarek znało jej imię i z chęcią się witało. Jedna z nich, sympatyczna, jasnowłosa Liz, dobiegająca czterdziestki, gdy tylko ją zobaczyła natychmiast podeszła i powiedziała w której sali leży Ruby.
— Co z nią? — zapytała zaniepokojona Alice.
— Nie jest najlepiej. Pan Hamster wciąż przy niej przesiaduje. Biedactwo miała wczoraj wysoką gorączkę. Prawdopodobnie będzie potrzebny przeszczep szpiku.
Alice szybkim krokiem udała się do odpowiedniej sali. Już przez szybę widziała postać przyjaciółki, tonącej w białej, szorstkiej pościeli. Na krzesełku obok drzemał jej ojciec. Jego głowa leżała na ręce, którą opierał się o stoliczek. Dziewczyna uchyliła drzwi i jak najciszej weszła do pokoju. Kiedy przystanęła przy łóżku chorej, ta uniosła powieki i uśmiechnęła się blado.
— Cześć — powiedziała, a jej słaby głos był ledwie szeptem.
Alice przykucnęła przy łóżku.
— Cześć, Ruby — odezwała się cicho. — Widzę, że zatęskniłaś za szpitalem.
— O tak, to bardzo ekskluzywny hotel. Podają ci jedzenie do łóżka i tak dalej. Kto nie chciałby tu wracać?
Blondynka zauważyła, że jej przyjaciółka nabrała zwyczaju żartować ze swojego stanu zdrowia, co czasem było śmiechem przez łzy. Alice też nie raz korzystała z tego sposobu, by nie pokazać jak bardzo martwi się o Ruby.
— Jak się czujesz? Tylko mów prawdę.
— Zawsze mówię ci prawdę — przypomniała. — Wiem, że tobie mogę. A co do mojego samopoczucia to... jest lepsze niż wczoraj. Ale dalej czuję się strasznie słaba. Lekarze szukają dla mnie dawcy szpiku.
Alice oparła głowę o łóżko, zanurzając ją w kołdrze. Chciało jej się płakać, ale wolałaby żeby Ruby tego nie dostrzegła. Poczuła na swoich włosach delikatny dotyk.
— Gdybym tylko mogła zostałabym dawcą — powiedziała Alice.
— Wiem to.
***
Alice wracała ze szkoły i była już całkiem blisko domu, kiedy zobaczyła Christophera, prowadzącego na smyczy labradora. Zadowolony ze spaceru pies merdał ogonem, a dwunastolatek pomachał dłonią do blondynki.
Cześć, Chris. Co słychać? zapytała Alice, ciesząc się z okazji, że może podpytać o Matthew, którego nie widziała od dnia pogrzebu Roberta i zaczynała się już o niego martwić.
W porządku, ale matematyczka znów nam dowaliła masę zadań. Baba kompletnie zwariowała. Może wpadniesz do mnie jutro i mi pomożesz? Za dwa tygodnie będę miał z tego sprawdzian i mama się wścieknie jak go obleję.
Hmm... Właściwie to mogę zajrzeć na godzinę i coś ci wytłumaczyć powiedziała lekko się uśmiechając.
Dzięki.
A co z... Co u Matta?
Christopher skrzywił się nieznacznie i wzruszył ramionami.
Dzwoni od czasu do czasu, ale rodzicie i tak się strasznie martwią, chociaż wujek mówi, że ma na niego oko.
Alice zmarszczyła brwi, starając się zorientować o co chodzi.
Chwila... To Matt gdzieś wyjechał?
Nooo... Tak, do wujka. Nie wiedziałaś?
Dziewczyna pokręciła głową i w zamyśleniu pogłaskała niecierpliwiącego się Tajfuna.
Kiedy wyjechał?
Jeszcze w sierpniu, gdzieś tak pod koniec. Rodzicie stwierdzili, że przyda mu się zmiana środowiska, zresztą Matt też nie chciał tu już zostawać. Ale się porobiło, no nie?
Tak, porobiło się powiedziała smutno Alice, przypominając sobie pogrzeb Roberta i udręczoną minę Matthew.
Październik
Annabella usłyszała pukanie do drzwi swojego pokoju, a po chwili zobaczyła uśmiechniętą twarz Alice.
O! Dobrze, że jesteś. Musisz mi pomóc powiedziała Ann i skinęła na przyjaciółkę, by ta podeszła bliżej.
W czym? zapytała, siadając na brzegu łóżka, na którym wygodnie się ulokowała Annabella.
Brunetka pomachała jej małym notesikiem i uśmiechnęła się tajemniczo.
No mów, o co chodzi?
Szukam imienia dla dziecka. Wypisałam tu sobie wszystkie godne uwagi imiona dla chłopczyka i dla dziewczynki, ale nie mogę się zdecydować.
Alice zaczęła przeglądać zapisane kartki i aż uniosła brwi do góry.
Sporo tego.
Bo jest tyle fajnych imion. No na przykład Charlie albo Leo, Lucas też jest ładnie, prawda? No a dla dziewczynki to może by tak... Grace lub Evelyn, co ty na to? Myślałam też o Abigail.
Blondynka westchnęła ciężko, nie wiedząc co doradzić przyjaciółce. Ann widząc nietęgą minę Alice roześmiała się i sięgnęła po chrupki kukurydziane.
Chcesz trochę? zapytała.
Nie, dzięki.
Spoko, nie martw się. Do porodu coś wybiorę. Uśmiechnęła się i zaczęła wesoło chrupać. Wiesz, że dzwoniłam wczoraj do Ruby?
Tak?
Yhm. I cieszę się, że czuje się lepiej. Strasznie się o nią martwiłam, ale na całe szczęście szybko znaleźli dawce. No i pochwaliła się, że Mark ciągle do niej dzwoni i pisze. W życiu do głowy by mi nie przyszło, że ich znajomość na odległość się utrzyma. A tu proszę.
No ja też jestem tym mile zaskoczona — przyznała Alice. — A może to ona ci doradzi jakie imiona wybrać?
— Pytałam już.
— I co?
— Ruby zaproponowała, by dziewczynkę nazwać Lily, a jeśli urodzi się chłopiec to Jonathan.
Alice roześmiała się.
Każda z nas ma inne typy.
Ty jeszcze swoich nie przedstawiłaś powiedziała Annabella i przybrała oczekujący wyraz twarz, głaszcząc swój już duży brzuch. — Słucham, co proponujesz?
Blondynka w zamyśleniu podeszła do okna. Zastanawiała się jakie imiona byłyby najlepsze. Jakie było najładniejsze imię dla chłopca? Od razu przyszedł jej na myśl James, ale przecież Ann nie nazwie swojego synka imieniem brata, mimo że to imię było jednym z ulubionych Alice. Dziewczyna uśmiechnęła się na wspomnienie ich ostatniego wieczoru. Było bardzo, ale to bardzo miło.
— Al? Zasnęłaś przy tym oknie?
— Nie — zaśmiała się. — Po prostu się zastanawiam.
— Jak coś wymyślisz, to daj znać — zażartowała Ann i znów zaczęła pałaszować chrupki kukurydziane.
Alice spojrzała z uśmiechem na przyjaciółkę.
— Może Nicolas dla chłopca — podpowiedziała, a Annabella, która miała pełne usta pokiwała głową i dopisała imię do listy w swoim notesiku.
— A dla dziewczynki? — zapytała brunetka, gdy już przełknęła.
Alice znów spojrzała na widok za oknem i dostrzegła, stojącą na chodniku młodą dziewczynę. Jej jasne włosy, oświetlane promieniami słonecznymi, rozwiewał wiatr.
— Michelle. — To słowo samo wypłynęło z jej ust.
— Michelle — powtórzyła Ann i uśmiechnęła się. — Piękne. Naprawdę mi się podoba.
***
Alice z uśmiechem na ustach obserwowała jak jej mama nerwowo przygładza bladoniebieską sukienkę i po raz setny sprawdza czy żaden kosmyk nie wymknął się spod koka.
Nie przejmuj się tak. Wspaniale wyglądasz powiedziała dziewczyna.
Jane odwróciła się od lustra i spojrzała, na stojącą w drzwiach łazienki, córkę.
Oczywiście, że się nie przejmuję. To tylko kolacja w... podziękowaniu.
Osiemnastolatka roześmiała się i pokiwała z powątpiewaniem głową.
Naprawdę — upierała się kobieta. — Peter zaprosił mnie w ramach podziękowań za pomoc. Przecież mówiłam Ci, że jego księgowa poważnie zachorowała i potrzebował kogoś natychmiast w zastępstwie. Niepotrzebnie doszukujesz się jakichś ukrytych zamiarów.
Z twarzy Alice nie wciąż nie znikał uśmiech, a Jane mimo zapewnień o koleżeńskiej kolacji zarumieniła się jak nastolatka.
— Może dla ciebie to niezobowiązująca kolacja, ale jestem pewna, że nie dla Petera. Widziałam jak na ciebie patrzy, mamo.
— Przesadzasz. Jestem pewna, że on nie myśli o mnie w ten sposób. Jest ode mnie straszy o dziesięć lat, a cztery lata temu stracił żonę. Ma dwóch dorosłych synów i z pewnością dość... nie, nie ma nawet o czym mówić.
Alice patrzyła jak jej mama macha ręką i z powrotem obraca się w stronę lustra. Zaczęła przeglądać szkatułkę z biżuterią.
— Weź te srebrne koczyki z małymi brylancikami, które dostałaś od dziadka — poradziła dziewczyna.
Jane nie odezwała się ani słowem, ale posłuchała córki. Szybko jeszcze umalowała usta bladoróżową szminką i spryskała szyję oraz nadgarstki ulubionymi perfumami.
— Która godzina? — zapytała.
— Masz jeszcze dziesięć minut. Chyba że Peter się spóźni.
— Peter nigdy się nie spóźnia — powiedziała szybko kobieta i dotknęła dłonią czoła. — Boże, co ja robię, Alice? Jestem już za stara na randki.
Nastolatka roześmiała się.
— W końcu się przyznałaś, że to randka, a poza tym wcale nie jesteś stara. Nie masz jeszcze czterdziestu lat, a nawet jeśli byś miała, to kto zabroni ci bycia szczęśliwą?
— Naprawdę nie masz nic przeciwko Peterowi?
— Jeśli ty jesteś szczęśliwa to i ja jestem — powiedziała Alice i pocałowała rodzicielkę w policzek.
Nagle rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi.
— To on — wyszeptała Jane i złapała się umywalki jakby bała się, że ktoś zechce ją porwać. — Nie mogę. Nie mogę z nim iść.
Alice ze zdumieniem wpatrywała się w panikującą mamę.
— Powiedz mu, że źle się czuję.
— Zwariowałaś?
Gość zadzwonił ponownie, a nastolatka złapała rodzicielkę za rękę i prawie siłą wyciągnęła z łazienki.
— Alice, ty nie rozumiesz. Ja nie byłam na randce od... od... prawie dziewiętnastu lat. Ośmieszę się tylko.
— Ośmieszysz się jeśli się teraz wykręcisz. Idź. — Córka popchnęła matkę w kierunku frontowych drzwi. — On tam czeka. Idź!
Jane przez chwilę stała jak skamieniała, a Alice przestraszyła się, że kobieta zaraz ucieknie, ale ku uldze osiemnastolatki, w końcu otworzyła drzwi i wpuściła do domu Petera.
Mężczyzna dobiegał pięćdziesiątki, ale wciąż był szczupły i przystojny. W eleganckim garniturze ze szpakowatymi skroniami oraz bukietem kwiatów wyglądał jak amant filmowy. Uśmiechnął się do Jane i wręczył jej kwiaty.
— Dziękuję. Są piękne — powiedziała, wąchając istne arcydzieło florystyczne. — Poczekaj chwilkę, zaraz wstawię je do wody.
Alice, która wcześniej wycofała się do salonu, chwyciła pierwszy lepszy wazon, podała go matce, a następnie szybko podążyła za nią do kuchni.
— Pilnujesz, żebym nie stchórzyła? — zapytała Jane, nalewając wody do naczynia.
— Wybacz mamo, ale byłabyś kompletną idiotką, gdybyś nie poszła na tę kolację. Już wcześniej widziałam Petera i uważałam, że trzyma się całkiem dobrze, ale dziś wygląda jak George Clooney.
— Myślałam, że tylko ja mam takie skojarzenia — zaśmiała się kobieta.
Kiedy obie panie wyszły z kuchni zostały obdarzone uroczym uśmiechem Petera.
— Życzę wam udanego wieczoru — powiedziała Alice i z aprobatą patrzyła jak mężczyzna pomaga jej mamie założyć płaszcz, a później już po pożegnaniu, otwiera drzwi, przepuszczając w nich Jane.
Nie minęło nawet pięć minut, a dzwonek do drzwi zadzwonił ponownie. Alice uśmiechnęła się szeroko, widząc stojącego w nich Jamesa.
— Wiem, że twoja mama już pojechała.
— Tak — powiedziała osiemnastolatka i zaraz dodała — i mam nadzieję, że Peter zrobi wszystko, by jak najpóźniej wróciła.
Chłopak uniósł brwi, a jego oczy błyszczały wesoło.
— Mamy jakieś specjalne plany? Hmm?
— Może, może...
Alice zarzuciła ręce na szyję Jamesa i pocałowała go, na co ten chętnie odpowiedział. Palce bruneta znalazły się pod koszulką nastolatki, która podwinęła się do góry.
— Chyba będę musiała podziękować Molly, że zapoznała moją mamę ze swoim bratem — mruknęła blondynka, czując drobne pocałunki na swojej szyi.
Listopad
Ruby zerknęła na zmiętą kartkę w swojej dłoni. Adres się zgadzał. Przeniosła wzrok na drzwi i uniosła dłoń. Nagle się zawahała.
A co jeśli nie powinna tu przyjeżdżać? Co jeśli on nie będzie miał dla niej czasu lub, co gorsze, nie będzie chciał jej widzieć? A co jeśli go nie będzie? Owszem, często do siebie pisali, wiele razy telefonowali, a tydzień temu spędzili razem miły weekend. Nawet się pocałowali. Raz.
Dziewczyna uśmiechnęła się na to wspomnienie. Mark pomagał jej sprzątać ze stołu. W jednej chwili trzymał talerze, a w następnej już je odstawił i pochylał się nad Ruby, by ją pocałować. To był jej pierwszy pocałunek. Piękny pocałunek.
I wtedy Ruby nabrała odwagi. Zadzwoniła do drzwi. Kilka minut oczekiwania było dla niej torturą. W głowie miała tysiąc myśli. Jedne były pozytywne, inne niekoniecznie. W zdenerwowaniu przestępowała z nogi na nogę, ściskając dłonie na pasku torby. A na dźwięk otwieranych drzwi jej głowa podskoczyła do góry.
— Ruby. — Usłyszała. — A co ty tu robisz?
Dostrzegłszy na twarzy Marka zdziwienie, ale i ku uldze dziewczyny także radość, uśmiechnęła się szeroko.
— Przyjechałam. Chciałam cię zobaczyć.
Mark zaprosił Ruby do niewielkiego mieszkania, które wynajmował razem ze starszym bratem od dwóch lat, czyli śmierci ich rodziców.
Szatynka usiadła na kanapie w salonie, przykrytej brązowo-kremową narzutą i rozejrzała się dookoła. Pomieszczenie było skromnie, ale ładnie umeblowane. Na środku stał drewniany stół, a po jego obu stronach dwa, z wyglądu wygodne, fotele. Na stoliczku umieszczony został niezbyt duży telewizor, natomiast obok niego była półka z płytami DVD. A naprzeciwko okna i drzwi balkonowych znajdowała się duża szafa, wypełniona książkami.
Mark przyniósł z kuchni czekoladowe ciasteczka, a także dwa kubki aromatycznej, malinowej herbaty. Zostawił to wszystko na stole i z uśmiechem usiadł obok Ruby.
— Jak się czujesz? — zapytał, a mina dziewczyny natychmiast zrzedła.
Ruby popatrzyła przez okno. Wychodziło ono na pobliski park. Z tego co opowiadał jej Mark często lubił tam przesiadywać w ładną, słoneczną pogodę. Niestety obecnie takiej nie było.
— Wszystko w porządku, Ruby? Powiedz coś.
Dziewczyna westchnęła ciężko, myśląc o ostatnich dwóch, koszmarnych dniach. I o tacie. Był na skraju załamania nerwowego chociaż starał się to ukryć. Zresztą z Ruby nie było o wiele lepiej. Z tym, że ona zaczynała przyzwyczajać się do okrutnych psikusów, które płatał jej los.
— Uciekłbyś ze mną gdzieś daleko? — odezwała się w końcu. — Zawsze chciałam zobaczyć Europę. Zwiedzić deszczowy Londyn, wejść na wieżę Eiffela w Paryżu, popływać gondolą w Wenecji, zobaczyć Rzym i Grecję. Jest tyle pięknych miejsc.
— To prawda, jest wiele pięknych miejsc, ale może kiedyś się tam wybierzemy. Mam ciocię w Anglii. Mieszka niedaleko Londynu, moglibyśmy pojechać tam w wakacje.
Ruby uśmiechnęła się tęsknie. Chciałaby mieć tyle czasu, ale obawiała się, że go nie ma.
— Wiesz, że nie umiem pływać? Zawsze chciałam się nauczyć, ale jakoś nie mogłam się do tego zabrać. Chyba nie mogłam znieść tego jak wyglądam w kostiumie kąpielowym. Kiedy wyobrażałam sobie, że inni ludzie będą się na mnie gapić na basenie lub na plaży przechodziła mi ochota.
— Wcale nie jesteś gruba i wątpię, żebyś źle wyglądała w kostiumie. Niedaleko stąd znajduje się jezioro i niewiele ludzi tam zagląda, gdybyś chciała moglibyśmy pojechać tam, gdy tylko będzie ciepło.
— Jeszcze do niedawana usilnie starałam się zrzucić nadwagę, a tu proszę, wystarczy zachorować na raka i szybko można się pozbyć zbędnych kilogramów. Ironia losu, co? — zaśmiała się ponuro, co zaniepokoiło Marka równie bardzo jak jej słowa.
Chłopak przysunął się bliżej Ruby, ujął jej dłonie i spojrzał w orzechowe oczy, najpiękniejsze jakie dano mu oglądać. Cieszył się, że się zobaczyli, ale ta wizyta, a raczej sama osiemnastolatka, zaczęła go przerażać.
— Powiedz mi, co się dzieje?
Dziewczyna dostrzegła zatroskane spojrzenie Marka i nagle zachciało jej się płakać.
— Miałam ostatnio robione badania — powiedziała i od razu zauważyła, że brunet cały zesztywniał. — Nie jest zbyt dobrze. Jest nawet źle. Przeszczep chyba nie zadziałał. Prawdopodobnie mam nawrót choroby.
— Ale... ale lekarze na pewno coś na to poradzą. Przygotują ci kolejne leczenie. Jesteś silna, na pewno wszystko skończy się dobrze. To... to tylko chwilowe. Jestem pewien, że trzeba tego skurwiela mocniej zaatakować i odpuści. Zobaczysz. Będzie dobrze.
Ruby uśmiechnęła się słabo. Mark zawsze był optymistą, starał się podnieść ją na duchu, rozśmieszać.
— Może.
— Nie może tylko na pewno.
Dziewczyna sięgnęła po kubek zimniej już herbaty i upiła łyczek.
— Masz jakieś plany na dzisiaj? Możemy gdzieś razem iść?
— Możemy iść gdzie tylko chcesz — zapewnił.
— Mam ochotę na ciepłe pączki, a później chciałabym przejść się po tym twoim parku. Moglibyśmy też pojechać nad jezioro, o którym mówiłeś. Co ty na to?
— Wspaniały pomysł.
Oboje zerwali się z kanapy i uśmiechnęli do siebie odrobinę wymuszonymi uśmiechami. Nagle w oczach Ruby pojawiły się łzy, a wielka gula urosła w jej gardle. Mark widząc co się dzieje podszedł do niej i mocno ją przytulił. Dziewczyna oparła policzek o pierś chłopaka i zaszlochała.
— Boję się, Mark. Tak bardzo się boję. Ja nie chcę umierać.
— Wiem, Ruby, wiem — powiedział, głaszcząc ją po krótkich włosach. — Ale jestem przy tobie i zawsze będę. Poradzimy sobie.
Szatynka uniosła głowę i popatrzyła ufnie na Marka. Wierzyła w jego słowa i była mu bardzo wdzięczna za wszystko co dla niej robił. A właściwie czuła o wiele więcej. On nie był tylko jej przyjacielem. On był jej lekiem na strach. On był jej szczęściem. On był jej cudem, który odnalazł ją na ławce przed ośrodkiem. On był jedną z najwspanialszych osób jakie spotkała. Każda chwila z nim była jak dar od losu. Ruby nawet czasem żartowała z Alice, że Mark został przysłany jej przez anioła stróża, aby pomógł jej przetrwać najgorszy czas.
— Mark — zaczęła cicho, nie wierząc, że naprawdę zdecyduje mu się to powiedzieć. — ja... chyba się w tobie zakochałam.
Chłopak roześmiał się serdecznie i pochył nad Ruby, a później wyszeptał, patrząc jej w oczy:
— To dobrze się składa, bo ja też cię kocham, Ruby.
I pocałował ją. Delikatnie, słodko, z całą czułością na jaką było go stać. To był ich drugi pocałunek i oboje mieli nadzieję, że nie ostatni.
Grudzień/ Styczeń
Alice stała przed lustrem i poprawiała fryzurę. Część włosów miała upiętą z tyłu, ale reszta loków spływała swobodnie na plecy i ramiona. Kiedy była już zadowolona z efektu, odsunęła się od zwierciadła i uważnie przyjrzała swojemu strojowi. Wiśniowa, dopasowana sukienka kończyła się przed kolanami, a łódkowy dekolt podkreślał delikatne obojczyki.
Szeroki uśmiech rozświetlił twarz dziewczyny na myśl o minie Jamesa. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, że spotykają się od września i wszystko między nimi układa się coraz lepiej. Jeszcze przeszło ponad trzy miesiące temu nie śmiała mieć nadziei, że chłopak rozstanie się z Silvią i zwiąże z przyjaciółką jego młodszej siostry, ale jak widać cuda się zdarzają. Chociaż z pewnością duży wpływ miał na to ich sierpniowy pocałunek przed wyjazdem Alice do Nowego Jorku oraz ich późniejsze spotkanie już po jej powrocie. Jak się okazało podczas rozłąki oboje przemyśleli kilka rzeczy i postanowili postawić wszystko na jedną kartę. I oto efekt. Są razem, szczęśliwi i wybierają się na wspólne przyjęcie sylwestrowe.
Alice sięgnęła po szminkę i pomalowała usta, które wciąż się uśmiechały. Nie mogła się doczekać spotkania z Jamesem.
Nagle w pokoju rozbrzmiał dźwięk telefonu. Dziewczyna odebrała go, jednocześnie szukając w kosmetyczce tuszu do rzęs.
― Cześć, Alice — usłyszała dobrze znany, męski głos.
— Cześć. Właśnie kończę się szykować? Już jedziesz? — zapytała, słysząc odgłos silnika i uliczny ruch w głośniku.
— Tak, jestem w samochodzie, ale jadę do szpitala.
— Do szpitala? Co się stało? — dopytywała się przestraszona.
— Ann rodzi.
— Już? Poród miał być za tydzień.
— Wiem, ale...
Alice wydawało się, że słyszy czyjś jęk, a następnie uspokajający głos Jamesa.
— Ann jest z tobą? Jedziecie teraz do szpitala?
— Tak. Przepraszam, ale nici ze wspólnej zabawy sylwestrowej.
— Daj spokój. Przed nami jeszcze nie jeden sylwester. Do którego szpitala jedziecie? Przyjadę do was.
James wymienił nazwę szpitala, ale próbował przekonać Alice, żeby nie przyjeżdżała. Rzecz jasna nic nie wskórał i po dwudziestu minutach blondynka, przebrana już w zwykłe jeansy i bluzę, była w taksówce.
Kiedy Alice dotarła na odpowiedni oddział zobaczyła swojego chłopaka i Charlotte na korytarzu. Matka Annabelli siedziała na jednym z krzeseł, popijając ciepłą kawę, a James nerwowo krążył wzdłuż sal.
— Synku usiądź, bo zaczyna mi się kręcić w głowie od twojego dreptania.
— Nie rozumiem jak możesz być tak spokojna.
Charlotte roześmiała się i powiedziała:
— Bo wiem jak to wszystko wygląda. Urodziłam w końcu dwójkę dzieci.
Alice zbliżyła się i dopiero jej widok sprawił, że James się zatrzymał. Uśmiech pojawił się na jego zaniepokojonym obliczu. Szybko objął swoją dziewczynę i pocałował w policzek na powitanie.
— Naprawdę nie musiałaś tu przyjeżdżać.
— Ale cieszysz się, że mnie widzisz — odparła.
— Tak, cieszę się i to bardzo. Pięknie wyglądasz.
Alice przypomniała sobie, że nie zmyła sylwestrowego makijażu, a włosy wciąż były upięte. Co prawda, by zrobić oszołamiające wrażenie przydałaby się jeszcze jej wiśniowa sukienka, ale miała nadzieję, że będzie okazja się w niej pokazać w przyszłości.
— Dzięki. Jak tam Ann?
— Jestem pewna, że dobrze sobie radzi — powiedziała Charlotte. — Jest silna.
— Ale trwa to już dosyć długo — poskarżył się James.
— Długo? — Brwi pani Rose powędrowały do góry. — Minęło dopiero półtorej godziny. Rodzenie dziecka to nie zakup w sklepie. To musi trochę potrwać.
Pięć godziny później.
— Alice. Alice. — Brunet delikatnie trącał ramie dziewczyny, próbując ją obudzić.
Osiemnastolatka zamrugała i potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się resztek snu. Wyprostowała się, a następnie rozejrzała dookoła zdezorientowana.
Szpital?
Zmarszczyła brwi i dopiero po chwili przypomniało jej się co tu robi. Natychmiast spojrzała na Jamesa. Miał poważną minę.
— Co się stało? Ann już urodziła?
Chłopak pokręcił głową.
— Jeszcze nie, ale za chwilę wybije północ. Nowy Rok.
— Och — westchnęła Alice i szybko dostrzegła nieobecność pani Rose. — Gdzie twoja mama?
— Jest przy Ann. Oby tylko nie było żadnych komplikacji.
Alice powoli wstała z krzesła, krzywiąc się przy tym lekko. Za długo siedziała w jednej pozycji. Zerknęła w stronę sali, gdzie przebywała jej przyjaciółka. Niepokój Jamesa udzielił się i jej. W zamyśleniu podeszła do okna i spojrzała w nocne niebo. Gwiazdy i księżyc świeciły jasno, a dziewczyna przypomniała sobie niezwykłą krainę z jej snu.
Michelle, błagam nie dopuść, by stało się coś złego Ann i jej dziecku. Błagam. Błagam.
Obok Alice pojawił się James. Objął blondynkę w tali i też zapatrzył się w widok za oknem. Po chwili niebo rozbłysło kolorami i światłem. Słychać było wybuchy fajerwerk. Wybiła dwunasta.
— Nowy Rok. Wszystkiego najlepszego, Ann — wyszeptała dziewczyna, a później zerknęła na bruneta.
— Wszystkiego najlepszego, Alice.
— Wszystkiego najlepszego, James.
Chłopak pochylił się i złożył na ustach swojej dziewczyny noworoczny pocałunek. Alice rozchyliła wargi, mocniej zaciskając dłonie na ramionach Jamesa, a ten przyciągnął ją bliżej siebie i jedną rękę wplątał w jej jasne loki.
Gdy pocałunek dobiegł końca dziewczyna oparła się czołem o tors bruneta i zamknęła oczy. Wdychała ulubioną woń męskiego szamponu i dymu papierosowego.
— Mówiłem już dziś, że cię kocham?
Alice natychmiast uniosła głowę i potrząsnęła głową. Chłopak uśmiechnął się, a w jego spojrzeniu pojawił się figlarne iskierki.
— No cóż... widocznie tylko o tym myślałem. Co za przeoczenie z mojej strony.
— Jesteś okropny — powiedziała dziewczyna, uderzając go lekko w pierś.
James roześmiał się, ale natychmiast spoważniał, gdy usłyszał trzask drzwi. Na korytarzu pojawiła się Charlotte. Była blada i wyglądała na zmęczoną.
— Co się stało? — zapytała jednocześnie para.
— Kazali mi wyjść. Dziecko jest źle ułożone. Możliwe, że będzie potrzebna cesarka, bo inaczej się udusi, zanim... zanim...
— Mamo — powiedział James i natychmiast podbiegł do rodzicieli, która zaczęła płakać.
Alice oparła się plecami o parapet , nie była w stanie poruszyć choćby palcem.
Nie. Nie. Nie. Tylko nie to — powtarzała w myślach. — Błagam. Proszę. Michelle. Wszyscy Aniołowie, pomóżcie.
***
Wspominałem już, że pięknie wyglądasz?
Policzki Ruby natychmiast pokryły się rumieńcem, a twarz rozświetlił radosny uśmiech. Cieszyła się, że lekarze pozwolili jej iść na ten bal. Zresztą nic nie powstrzymałoby jej przed tym.
Nie jestem pewna powiedziała, chcąc się trochę podroczyć z Markiem.
W porządku, to tak dla pewności zapewniam cię, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną na tej sali.
Kłamczuch. Jest tu mnóstwo o wiele ładniejszych dziewczyn.
Gdzie? Ja ich nie widzę? dopytywał się z psotnym uśmiechem, wcale nie odrywając wzroku od twarzy Ruby.
Tego wieczoru osiemnastolatka rzeczywiście wyglądała wyjątkowo. Miała na sobie elegancką, srebrną suknię w stylu greckim, delikatny makijaż, ukrywający bladą cerę, a podkreślający jej cudowne, orzechowe oczy i perukę, która przypominała jej naturalne włosy sprzed chemioterapii.
No dobra, może i kłamię, że jesteś najpiękniejszą dziewczyna na tej sali. Usłyszała na co od razu zmrużyła oczy w geście niezadowolenia. Moim zdaniem jesteś najpiękniejszą i najbardziej niezwykłą dziewczyną na całym świecie.
Oboje się roześmiali. Ruby z niedowierzania, że jest zasypywana tyloma, jej zdaniem absurdalnymi, komplementami, a Marka rozbawiła zaskoczona mina jego ukochanej.
Szatynka popatrzyła na swojego chłopaka w gustownym garniturze. Był wysoki i chudy jak tyczka, a jego ciemne włosy, mimo starań, wciąż sterczały na wszystkie strony jakby dopiero co wstał z łóżka, ale według niej nie mógłby być już wspanialszy. Miał w sobie jakiś nieuchwytny urok, który krył się w tych wiecznie radosnych, zielonych oczach i rozbrajającym uśmiechu.
To chyba najwspanialsza noc sylwestrowa jaką przeżyłam w całym moim życiu powiedziała Ruby, a Mark pogłaskał ją po policzku i znów zachwycił swoim uśmiechem.
Na to liczyłem. A teraz chodź, jeszcze nie widziałaś jak tańczę. To jest dopiero coś.
Ale ja nie umiem tańczyć.
To cię nauczę.
Jestem w tym naprawdę beznadziejna.
Zaraz się przekonasz, że nie jesteś. Twój chłopak jest wspaniałym nauczycielem. Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
Ruby pokręciła głową z rezygnacją i dała się zaciągnąć na parkiet. Kto wie, może to ostatnia szansa, by nauczyć się tańczyć.
Styczeń
Gdzie ta śliczność, o której wszyscy mówią?
Alice, James i Ann natychmiast spojrzeli w kierunku wejścia i zobaczyli stojącą tam Ruby. Ubrana była w biały szlafrok w czerwone serduszka, a głowę zdobiła jej kwiecista chusta. Uśmiech rozświetlał bladą, wychudzoną twarz.
Co ty tu robisz? zapytała zaskoczona Alice. Powinnaś teraz leżeć w...
Och, daj spokój. Nie jest ze mną aż tak źle. Zresztą, wymknęłam się tylko na chwilę odpowiedziała i powolnym krokiem zbliżyła się do łóżka Annabell.
Ann osunęła się odrobinę, by zrobić miejsce dla Ruby, która usiadła na brzegu łóżka i z uśmiechem popatrzyła na maleństwo w różowych śpioszkach i czapeczce, trzymane przez jej przyjaciółkę.
A jednak dziewczynka stwierdziła zadowolona Ruby. Twoja intuicja się myliła, Ann.
Brunetka ze śmiechem pokiwała głową i zaraz z czułością pocałowała główkę córeczki.
Ja też miałem nadzieję, że to będzie siostrzeniec. Myślałem, że nauczę go gry w piłkę, a kiedyś pomoże mi przy samochodach.
No wiesz, James odezwała się Ruby, udając oburzoną. Chyba zapominasz, że mamą tej małej jest Annabella, największa fanka motoryzacji jaką spotkałam. No i jest zdrowa na całe szczęście. 
Właśnie. Zobaczysz jeszcze, że twoja siostrzenica do ci popalić bardziej niż niejeden chłopak dodała Alice i roześmiała się, widząc przerażoną minę Jamesa, który próbował sobie wyobrazić najbardziej upartą i nieznośną dziewczynkę w historii.
Ruby też się uśmiechnęła i spojrzała na maleńką twarzyczkę oraz szaro-niebieskie oczy jakie dziecko odziedziczyło po ojcu.
To jak w końcu ją nazwałaś?
Annabella popatrzyła na przyjaciółkę i powiedziała z dumą:
Ruby Hamster przedstawiam ci moją córkę – Michelle Ruby Rose.
Michelle Ruby? Ale...
Myślę, że te imiona doskonale do niej pasują.
Ruby przez dłuższą chwilę milczała, ale w końcu pochyliła się nad maleństwem i wyszeptała:
Jak ci się podobają twoje imiona Michelle Ruby?
Dziewczynka otworzyła oczy i wygięła usta w czymś co mogło przypominać uśmiech.
Chyba jest z nich zadowolona powiedziała Alice i zobaczyła jak wzruszona Ruby delikatnie głaszcze dziecięcy policzek, zapewniając jak bardzo się cieszy, że się poznały.
Luty
Telefon wyślizgnął się z rąk Alice i upadł na dywan, ale ona nawet nie zareagowała, stojąc jak skamieniała. Była w szoku, ciężkim szoku, chociaż nie powinna. Od miesiąca lekarze przygotowywali ich na taką ewentualność, a raczej na to, co nieuniknione. Jednak nic, absolutnie nic nie jest w stanie złagodzić tak koszmarnych wiadomości.
Przed oczami dziewczyny pojawiła się Ruby. Widziały się przedwczoraj. Boże, jak jej przyjaciółka była szczęśliwa! Prawie nie było widać, że jest ciężko chora. Z wypiekami na twarzy i z roziskrzonym wzrokiem opowiadała jak spędziła walentynki z Markiem.
Chłopak naprawdę się postarał. Pojawił się w szpitalu z bukietem wspaniałych kwiatów i ogromnym, pluszowym misiem, a do tego przekonał personel, by pomogli mu zorganizować romantyczną kolację w sali Ruby. Szatynka z zawstydzeniem przyznała się, że gdy to wszystko zobaczyła aż się rozpłakała.
To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu, Alice tak wtedy powiedziała jej Ruby.
Teraz w oczach Alice pojawiły się łzy, ale nie były to łzy radości. Wargi dziewczyny zaczęły drżeć aż wydobył się z nich przeraźliwy jęk, kiedy osiemnastolatka upadła na kolana. Nie mogła wyrzucić z głowy myśli, że Ruby nie żyje.
To nie powinno się tak skończyć. Nie powinno. Nie powinno! powtarzała w kółko, uderzając dłonią o dywan.
Nagle ogarnął ją porażający gniew. Była wściekła na siebie, na chorobę Ruby, na cały świat, na wszystko, a najbardziej na Michelle, bo to właśnie ona dała jej nadzieję, że coś można zmienić.
Alice zerwała się z podłogi i zaczęła wyrzucić wszystkie rzeczy z biurka w poszukiwaniu pamiętnika. Na podłodze lądowały różne przedmioty, zaczynając od zeszytów po długopisy na starych paragonach kończąc. Kiedy pamiętnik znalazł się w jej rękach dziewczyna zaczęła gwałtownie przerzucać kartki, nie patrząc na to, że je uszkadza. Wtem jej dłoń znieruchomiała, a oczom blondynki ukazała się tęczowy kwiatek. Pamiętała jak ostatnim razem chciała go zniszczyć, gdy dowiedziała się o śmierci Roberta. Wtedy się bała, ale teraz...
Nienawidzę cię, Michelle powiedziała i ze złością szarpnęła za fioletowy płatek. Nienawidzę cię. Nienawidzę! Jesteś gorsza niż Lilith! Słyszysz?!
Poczuła mściwą satysfakcję, kiedy kolejne kawałki roślinki spadały na otwarty pamiętnik. Nie mogła dopaść anielicy, ale chciała ją zranić jak najmocniej, dlatego z szyderczym uśmiechem na ustach niszczyła podarunek od niej.
Jednak, gdy z kwiatka nie zostało nic oprócz łodyżki miejsce gniewu zajęła rozpacz i przejmujący smutek. Do oczu Alice znów napłynęły łzy.
Przepraszam.
Pochyliła głowę w geście rezygnacji i pozwoliła słonym kroplom moczyć kartki pamiętnika oraz to, co zostało z biednej roślinki.
W takim stanie zastała ją Jane. Na początku kobieta stała na progu, z zaskoczeniem patrzyła na córkę i cały bałagan jaki urządziła, a potem usiadła obok niej.
Mamusiu zapłakała Alice i wtuliła się w matkę, która otoczyła ją swoimi ramionami. Ruby... Ruby... Ona...
Domyśliłam się, kochanie. Bardzo mi przykro powiedziała, a w jej głosie dało się wyczuć prawdziwy smutek.
To takie niesprawiedliwe. Życie jest takie niesprawiedliwe.
***
Tego dnia wyjątkowo nie padało i nie wiało, a nawet jak na luty było całkiem ciepło i świeciło słońce.
Mimo to Alice dokładniej otuliła się czarnym płaszczem, a James przyciągnął ją bliżej siebie, gdy poczuł, że zadrżała.
Wokół było wielu ludzi ubranych na czarno. Sporo z nich znała ze szkoły. Były tu dziewczyny z jej klasy i nauczycielki, nawet sama pani dyrektor. Najdziwniejszy był jednak widok profesor Swamp, która zrezygnowała ze swojej ukochanej zieleni na rzecz ciemnej sukienki i brązowego futerka. Tylko na jej nosie zostały nieśmiertelne okulary w zgniłozielonej oprawce.
Palce Alice zacisnęły się mocniej na dłoni Jamesa, kiedy przypomniała sobie jak Ruby lubiła biologię i razem z nią chciała zdawać na medycynę.
Alice?
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, potrząsnęła tylko głową i wtuliła się w tors swojego chłopaka, szukając pocieszenia. Czuła, że brakuje jej sił po całej nocy płaczu. Najbardziej żałowała chyba, że nie było jej, kiedy Ruby umierała. Czemu nie spędziła z nią więcej czasu? Czemu nie mogła odwiedziła jej tego dnia? To nic, że jej przyjaciółka prawdopodobnie nie dała rady już rozmawiać, przecież Alice mogła ją chociaż potrzymać za rękę.
Nie było mnie tam wtedy powiedziała udręczonym głosem.
Poczuła jak James ciężko wzdycha i pocieszająco głaszcze po ramieniu.
Byłaś z nią w wielu innych chwilach.
Ale nie wtedy.
Nie była sama. Był przy niej wtedy tata i Mark.
No właśnie! A mnie zabrakło.
Oceniasz się zbyt surowo powiedział łagodnie. Ruby była ci wdzięczna za wszystko. Kochała cię jak siostrę.
Skąd to wiesz?
Rozmawiałem z nią. I wiesz co? Nazywała cię swoim aniołem.
Gdybym była aniołem uchroniłabym ją przed tym wszystkim.
Znam cię Alice i wiem, że zrobiłaś wszystko co mogłaś. A nawet aniołowie nie mogą zrobić wszystkiego co chcą. Nie wszystkich da się uratować.
Alice pomyślała o Robercie, o Matthew, który wyjechał na drugi koniec Stanów i o Ruby. Nie uratowała ich. Robiła co mogła, ale tak jak mówiła jej Michelle w życiu nie wszystko się udaje.
Ruby miała wiele szczęścia usłyszała głos Jamesa bo wspierali ją wszyscy, którzy ją kochali i ci których ona kochała.
Alice musiała przyznać mu rację. Może śmierć była pisana jej przyjaciółce, ale po drodze przeżyła wiele wspaniałych chwil i spotkała prawdziwą miłość.
Wzrok blondynki przyciągnął młody chłopak, stojący samotnie i ściskający w rękach bukiet magnolii. Był wysoki i jeszcze chudszy niż zwykle, a to wrażenie potęgowała czerń, w którą był ubrany. Nawet jego włosy oklapły nieco. Przypomniał cień samego siebie.
Biedny, Mark — pomyślała Alice, przypominając sobie jak radosny był w obecności Ruby i z jaką miłością na nią patrzył.
Najbliżej grobu znajdował się pan Hamster. Elegancki garnitur wisiał na nim, a do tego ojciec Ruby był przeraźliwe blady i uparcie wpatrywał się w opuszczaną trumnę. W pewnej chwili zrobił krok do przodu i Alice przestraszyła się, że skoczy do dołu wraz za swoją córką. Szybko jednak powstrzymał go jego brat i zaczął coś do niego mówić.
Blondynka usłyszała ciche łkanie i spojrzała w bok. Jej wzrok odwzajemniała zapłakana Annabella, która szybko zasłoniła sobie usta chusteczką.
Ruby Hamster była młodą, niezwykłą dziewczyną mówił pastor. Ukochaną córką i wspaniałą przyjaciółką. Dzielnie walczyła z chorobą, a jej siła i odwaga może zawstydzić niejednego z nas. Znam jej rodzinę, a z samą Ruby rozmawiałem niejednokrotnie i mogę z całą szczerością przyznać, że to był dla mnie zaszczyt. Mądra, życzliwa, uśmiechnięta, pełna radości i ciepła, taka właśnie była do samego końca. Taką ją znaliśmy. Taką ją kochaliśmy i taką ją zawsze będziemy pamiętać. Proszę tylko unieść głowy i spojrzeć w niebo. Widzicie? Świeci słońce, choć jeszcze rano padał deszcz. Zamknijcie oczy i poczujcie ciepło promieni słonecznych jakie padają na wasze twarze. Przypomnijcie sobie cudowny uśmiech Ruby. Zapewniam was, ona tu jest. Jest z każdym z nas i będzie. We wspomnieniach, a przede wszystkim w sercach. Dziś, stojąc w tym miejscu nie mówimy jej „żegnaj”, bo ona wcale nie odeszła. Mówimy jej „do zobaczenia” i wierzymy, że jeszcze się z nią spotkamy. 




Ten rozdział dodaję trochę szybciej, ale nie bez okazji. Dokładnie dwa lata temu na tym blogu pojawił się prolog (nie spodziewałam się, że tak długo będę pisała to opowiadanie). Tyle czasu minęło, a historia Alice dobiega końca. Niedługo (pewnie w tym miesiącu) pojawi się epilog. 

Obserwatorzy