Layout by Raion

czwartek, 24 grudnia 2015

Rozdział 29

Aby znaleźć miłość,
nie pukaj do każdych drzwi.
Gdy przyjdzie twoja godzina,
sama wejdzie do twego domu,
w twe życie, do twego serca.”
Bob Dylan
Sierpień
Jane weszła do małego pubu. Był wieczór i zakończył się właśnie ciężki dla niej dzień pracy. Ważni klienci się wycofali, szefowa była wściekła, a do tego mieli kontrolę. Gorzej już być nie mogło.
Kobieta usiadła na wysokim taborecie przy barze. Szybko podszedł do niej młody mężczyzna. Był krótko ściętym brunetem o całkiem przystojnej twarzy i nosił czarną koszulkę z nazwą pubu.
— Czego pani sobie życzy? — zapytał, opierając się o ladę, by dokładniej przyjrzeć się blondynce.
— Setkę, poproszę.
Mężczyzna uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Beznadziejny dzień, co?
— Żebyś wiedział — mruknęła.
Wkrótce kieliszek pojawił się na ladzie. Jane przez chwilę patrzyła na niego, mając małe wyrzuty sumienia. Nie powinna pić. Ale z drugiej strony to był tylko jeden, zasłużony kieliszek. Podniosła go powoli. Poczuła znajomą woń alkoholu. Po jej plecach przebiegł dreszcz. I wtedy ją zobaczyła.
Dziewczyna była szczupła, niezbyt wysoka i miała burzę blond włosów.
Alice — natychmiast pomyślała. — Co ona tu robi? Z kim przyszła?
Blondynka obróciła się i uśmiechnęła do barmana.
— Już jestem, Sam.
— Spoko, Annie. Radzę sobie.
— To nie Alice — mruknęła Jane, kiedy tamta ze śmiechem przechodziła za ladę.
Nagle kieliszek w dłoni kobiety zaczął robić się ciężki, a woń alkoholu nie tak kusząca jak wcześniej. Przed jej oczami pojawiła się twarz córki. Była zawiedziona. Wyrzuty sumienia ponownie dały o sobie znać, ale tym razem okazały się silniejsze.
Jane odstawiła kieliszek i szybkim krokiem wyszła z baru. Wsiadła do samochodu, zatrzaskując głośno drzwi. Chciała już być daleko, aby przypadkiem nie zmienić zdania.
***
Alice siedziała na łóżku Annabellii i zajadała się razem z nią lodami czekoladowymi. Z tym tylko, że ona nie zagryzała ich ogórkiem. Brzuszek brunetki urósł i był widoczny spod bawełnianej koszulki.
— Jak się czuje przyszła mama?
— Nie najgorzej, ale musiałam zrezygnować ze spania na brzuchu — zaśmiała się.
— Obstawiam, że to będzie chłopiec, bo strasznie zajadasz się kiszonymi ogórkami.
— Pożyjemy, zobaczymy.
— Nie rozumiem czemu nie chciałaś wiedzieć o płci dziecka. Ja chyba umarłabym z ciekawości.
Ann uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Chcę mieć niespodziankę.
— A co z Benem? Odzywał się? Powiedziałaś mu?
— Nie i nie powiem. Moje dziecko nie potrzebuje takiego ojca. A zresztą słyszałam, że go zamknęli. Będzie miał proces za nielegalne posiadanie broni i handel narkotykami.
— To nieźle się wpakował.
— Na swoje własne życzenie.
Annabella pogłaskała się po brzuchu i sięgnęła po kolejną łyżkę lodów. Wyglądała na całkiem zadowoloną. Po dawnej depresji nie było śladu.
— A co z Felixem? — zapytała Alice i od razu zauważyła, że jej przyjaciółka przestała się uśmiechać.
— Nie obchodzi mnie to. Milczy.
— Niech spada na drzewo.
— Właśnie.
Alice westchnęła. Oparła się wygodniej o poduszki i przełączyła muzykę w odtwarzaczu. Z głośników popłynęła łagodna melodia.
— Słyszałaś o Victorii? — zagadnęła Ann.
— Nie. A co?
— Podobno jej matka przygruchała sobie jakiegoś nowego, bogatego kochasia i zaszła z nim w ciążę, a Victoria zwiała z domu. Zabrała trochę kasy, kosztowności i uciekła. Nikt nie wie gdzie jest. Zaginięcie zgłosiła jej ciotka, a nie matka.
— Niezłe bagno — mruknęła blondynka.
Żal jej było Victorii. Dziewczyna nie miała lekko z Amber. Zostawała tylko nadzieję, że nic jej się nie stało.
— Wiesz co? Zadzwońmy do Ruby. Ciekawe jak się czuje — powiedziała Ann.
— W porządku.
— Podaj telefon z biurka, bo ja ledwo mogę się ruszać.
— Nie przesadzaj. Twój brzuch jeszcze nie jest taki duży — zaśmiała się Alice.
— Jeszcze? — zapytała Annabella, udając oburzoną.
Blondynka oberwała poduszką i zaraz obie zaczęły się śmiać.
— Dobra, dzwonimy.
Ruby szybko odebrała i wydawała się szczęśliwa, że słyszy przyjaciółki. Mówiła, że miejsce jej się podoba, ludzie są dla niej mili i czuje się lepiej.
— A wyrwałaś tam jakiegoś przystojniaka? Lekarz? Pacjent? Wszystko jedno — roześmiała się Ann, która miała wyjątkowo dobry humor.
— Przestań — mruknęła Ruby. — Nie wyrwałam nikogo.
— Spokojnie, jeszcze ci się uda.
Wszystkie trzy przez chwilę sobie żartowały i Alice poczuła, że jest naprawdę dobrze. Znów były prawie normalnymi nastolatkami.
***
Ruby siedziała na ławce przed ośrodkiem. Czuła się całkiem dobrze, a i pogoda dopisywała. Świeciło słońce i było ciepło. Przerzuciła kartkę powieści i dalej zagłębiła się w lekturze. Nagle przerwała, zauważając że ktoś się do niej przysiadł. Podniosła wzrok i zobaczyła chłopaka.
Był bardzo wysoki, szczupły, może aż za bardzo, z ciemnymi włosami zabawnie sterczącymi na czubku głowy. Do tego miał trochę zbyt odstające uszy, ale wszystkie niedoskonałości rekompensowały niezwykle zielone, roziskrzone oczy i przesympatyczny uśmiech.
— Cześć.
— Cześć — odpowiedziała Ruby, czując się odrobinę niezręcznie.
Przypomniała sobie żarty Ann o poderwaniu kogoś i jej policzki zaróżowiły się. Osobiście nie sądziła, by mogłaby to zrobić. Nigdy nie uważała się za piękność. Nie określiłaby się nawet słowem ładna, a teraz z pewnością wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. No dobra, schudła i to sporo, ale przez chemioterapię straciła włosy, więc była zmuszona do noszenia chusty na głowie. Do tego skóra jej poszarzała, a cienie pod oczami nadawały jej wygląd jakiejś zmory. Przynajmniej jej zdaniem.
— Nazywam się Mark i jestem szczęśliwym posiadaczem jednej nerki. — Usłyszała głos i pobrzmiewającą w nim wesołość.
— Ruby. Posiadaczka raka, ale osobiście polecam jakieś inne stworzonka — udzieliła odpowiedzi w podobnym tonie.
— Masz rację. Psy są dużo fajniejsze — odparł ani trochę niezmieszany czy zniechęcony.
Oboje roześmiali się, a dziewczyna poczuła zadziwiającą ulgę, że chłopak nie traktuje jej jak osoby skazanej na śmierć, ale kogoś całkiem normalnego z kim można pożartować. Brakowało jej tego ostatnio.
— Co czytasz?
— „Władcę Pierścieni. Drużyna Pierścienia”.
— Czytasz pierwszy raz czy to powrót do lektury?
— Pierwszy.
— Hmmm... jak chcesz to mogę ci pożyczyć kolejny tom. Mam tę serię w pokoju.
— Przydźwigałeś tu całą powieść?
— Dziwak ze mnie, co? — zapytał z uśmiechem.
— Ależ skąd — powiedziała Ruby, ale widząc minę Marka parsknęła śmiechem.
On też się śmiał. To było dla szatynki coś niewyobrażalnego. Do tej pory nie potrafiła swobodnie rozmawiać z chłopakami, a tu, w sanatorium, kiedy jeszcze niedawno jej życie odwróciło się do góry nogami przez chorobę, okazało się, że jednak potrafi to zrobić.
— Cieszę się, że cię spotkałem. Możesz mi wierzyć lub nie, ale jakoś niełatwo znaleźć mi tutaj fanów Tolkiena.
— Nie nazwałabym się jego fanką.
— Ale czytasz „Władców”, to dobry początek.
Tak, to z pewnością był dobry początek.
***
Alice wróciła od Ruby, która przyjechała z sanatorium. Musiała przyznać, że jej przyjaciółka ma się naprawdę dobrze i sprawiała ważnienie zadowolonej. Chociaż to pewnie zasługa nie tyle leczenia, co Marka, wesołego sympatyka książek fantasy. Nie mieszkał on w Houston, ale miał często pisać do Ruby. Oby dotrzymał słowa, bo jak nie to Ann go szybko dorwie i nawet ciąża jej w tym nie powstrzyma, a przynajmniej tak obiecywała przyjaciółce.
W domu blondynka zauważyła zapalone światło w kuchni. Poszłam tam i zobaczyła mamę, wspierającą się o szafkę. Obok niej stała pusta butelka wina. Serce nastolatki zamarło.
— Mamo.
Jane drgnęła. Natychmiast podniosła głowę i zauważyła niepokojące spojrzenie Alice.
— Co ty robisz?
— Kochanie...
— Piłaś?
Kobieta zerknęła na butelkę i szybko pokręciła głową, odsuwając od siebie sprawczynię całego zamieszania.
— Nie piłam. Oczywiście, że nie piłam.
— To czemu ta butelka jest pusta? — zapytała nastolatka oskarżycielskim tonem.
Jane spojrzała w oczy córki i odezwała się spokojnie.
— Wino dostałam w prezencie, ale nie wypiłam nawet kropli. Wszystko wylałam do zlewu. Przysięgam.
Alice przyjrzała się uważnie rodzicielce. Wahała się przez chwilę, bardzo chcąc wierzyć, że mama nie kłamała. Ostatecznie dziewczyna podeszła do Jane i uścisnęła ją. Mówiła prawdę. Nastolatka nie wyczuła od niej woni alkoholu. Wszystko było dobrze. Kamień spadł jej z serca. Mama nie zaprzepaściła całej terapii.
— Nie zawiodę cię, Alice. Obiecałam.
— Wiem i jestem z ciebie dumna, mamo.
***
Słysząc nieustępliwy dzwonek do drzwi, James nie miał wyboru i sprawdził, kim jest jego tajemniczy gość.
— Wszystkiego najlepszego, James.
W progu mieszkania stała Alice we własnej osobie. Jej jasne włosy pociemniały od deszczu, a czerwona koszula w kratę cała była w mokre kropki. Jednak na twarzy miała szeroki uśmiech.
— Wejdź — powiedział. — Nie wierzę, że wybrałaś się do mnie w taką pogodę.
— Uwierz mi, kiedy wychodziłam z domu to wcale nie padało.
Dziewczyna z zainteresowaniem przyglądała się niewielkiemu mieszkaniu, wyłapując ślady remontu. Na przykład ściany zostały przemalowane. W przedpokoju wstawiono szafkę, a w salonie wymieniono kanapę.
James z zaciekawieniem spojrzał na białe pudełko, które nastolatka trzymała w rękach.
— Co tam masz?
— Cierpliwości. Najpierw chciałabym dostać ręcznik.
— Oczywiście — uśmiechnął się chłopak. — Gdzie ja mam głowę. Trzeba zadbać o tak wspaniałego gościa, bo mi się jeszcze rozchoruje.
— Dokładnie.
— Pani pozwoli — James podał dziewczynie swoje ramię. — Już prowadzę do łazienki.
I zaprowadził ją. Dał Alice żółty ręcznik, a po chwili przyniósł jeszcze swoją koszulkę i suszarkę.
— Może tu pani teraz okupować moją łazienkę, a ja przyrządzę coś ciepłego — powiedział, kłaniając się nisko.
Blondynka uderzyła go lekko w ramię, śmiejąc się z jego wygłupów. Kiedy chłopak zniknął, Alice szybko doprowadziła się do porządku. Zostawiła na sobie co prawda jeansowe spodenki, ale z przyjemnością zamieniła mokrą koszulę na duży, męski T-shirt. Sięgała już nawet po suszarkę, gdy jej wzrok przyciągnął miętowo-cytrynowy szampon. Zawahała się przez chwilę, a do głosu doszły senne wspomnienia. To była noc podobna do tej. Zjawiła się w domu Jamesa niespodziewanie. Całkiem przemoczona, a on otoczył ją opieką i...
— Nie, nie powinnam tego robić.
Jednak pokusa była naprawdę silna. W końcu co złego jest w użyciu szamponu przyjaciela? To tylko szampon. Sięgnęła po niego i umyła sobie włosy, zanim zdołała się rozmyślić. Gdy wychodziła z łazienki pachniała Jamesem.
Zjawiła się w salonie dokładnie na czas, by zobaczyć jak brunet ukradkiem próbuje dostać się do tajemniczego pudełka.
— James! — zawołała z naganą w głosie, niczym matka karcąca swoje dziecko.
Natychmiast się odwrócił z szerokim uśmiechem bez cienia skruchy w ciemnobrązowych oczach. Miał psotną minę, która mogła zwiastować, że udało mu się podejrzeć prezent.
— Jesteś nie do wytrzymania.
— Odezwała się ta, co męczy biednego solenizanta i oburza się, kiedy dręczy go ciekawość.
Alice prychnęła i podeszła do stolika. Zerknęła z ukosa na Jamesa.
— Założę się, że i tak wiesz co jest w środku.
— Tort czekoladowo-truskawkowy? — zapytał niewinnie.
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a poza tym... — Dziewczyna uniosła wieczko pudełka — to masz rację.
Ich oczom ukazał się apetycznie wyglądający torcik z ciemnego ciasta, pokryty czekoladową masą i ozdobiony świeżymi truskawkami. Sam jego zapach doprowadziły świętego do obłędu.
Alice spojrzała na Jamesa, który uśmiechał się do swojego smakowitego prezentu. W myślach już pewnie biegł po sztućce. Nagle jednak chłopak odwrócił wzrok od ciasta i popatrzył na blondynkę z taką sympatią, że dziewczynie serce mocniej zabiło.
— Wiesz jak bardzo cię uwielbiam?
Alice szybko przywołała się do porządku i uniosła wysoko brwi.
— Bo przyniosłam ci coś co lubisz, łakomczuchu?
— Między innymi, ale tak naprawdę dlatego że jesteś aniołem. Zawsze o wszystkich się troszczysz. Masz wielkie serce, Alice. Nie można cię nie uwielbiać.
Na usta dziewczyny wypłynął uśmiech. Cieszyła się z tego co usłyszała, zwłaszcza że powiedział to właśnie James.
— A teraz wybacz, ale lecę po talerzyki i takie inne. Zaraz będziemy mieli wyżerkę.
Rozbawił ją jego entuzjazm, a już na pewno to jak szybko udał się do kuchni. Alice skorzystała z okazji i wyjęła z torebki dwie świeczki, wtykając je w tort, by utworzyły liczbę dwadzieścia dwa.
— Gdy będziesz je zdmuchiwał to pomyśl życzenie — powiedziała do Jamesa, gdy ten już wrócił i zobaczył zapalone świeczki.
Brunet pochylił się i zamknął oczy. Przez chwilę wyglądał na skupionego, ale zaraz nabrał powietrza i zgasił płomienie świec. Po wszystkim uniósł powieki i spojrzał prosto na Alice.
— Jak duży chcesz kawałek? — zapytał, chwytając za nóż i talerzyk.
— Nie za duży — odpowiedziała Alice, jednak było już za późno, bo James wręczył jej sporą część ciasta.
— Proszę, tak od serca.
— Nie dam rady tego zjeść.
— Dasz, dasz, a jak nie, to chętnie ci pomogę — zaśmiał się.
Dobry humor okazał się zaraźliwy i wkrótce oboje siedzieli na sofie i z uśmiechami na twarzy zajadali się tortem, wesoło przy tym rozmawiając.
Alice była szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. Zrobiła Jamesowi niespodziankę, wpadając dwa dni przed jego kalendarzowymi urodzinami. Brunet także wydawał się zadowolony z jej obecności, no i obecności smakowitego ciasta. Wpatrywała się w chłopaka jak urzeczona, mając nadzieję, że przy okazji nie zachowuje się jak idiotka, ale jemu to chyba nie przeszkadzało. On też nie odrywał od niej wzroku. Było im razem dobrze. Czuli się swobodnie we własnym towarzystwie i z przyjemnością się przekomarzali.
— Mam dla ciebie coś jeszcze.
— Jeszcze jedna niespodzianka? Czym sobie na to zasłużyłem?
— Hmm... — Nastolatka udała, że się zastanawia. — No właśnie nie mam pojęcia. Chyba mam za dobre serce. Oddam ten prezent komuś innemu.
Reakcja była natychmiastowa.
— No co ty! Nie ma mowy. Chcę chociaż zobaczyć co to jest.
Alice wstała. Czuła, że chłopak śledzi każdy jej ruch. Wzięła torebkę, którą zostawiła na stoliku i wróciła do sofy. Przechodząc obok Jamesa potargała jeszcze jego włosy i wyszeptała, pochylając się nad nim:
— Tylko żartowałam, głuptasie.
Kiedy spojrzał jej prosto w oczy, poczuła ciarki przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Natychmiast się odsunęła, chociaż nie wiedziała czemu nie zrobiła kroku naprzód. Miała ochotę go pocałować. Jednak zamiast tego usiadła na sofie i zaczęła grzebać w torebce.
— Proszę — powiedziała, wyciągając w stronę Jamesa dwa bilety. — To na wystawę najnowszych modeli samochodów. Pomyślałam, że ci się spodoba. Możesz zabrać ze sobą jakiegoś kolegę albo swoją dziewczynę, jeśli będzie chciała tam z tobą jechać.
Alice w myślach przeklęła, że wspomniała o Silvii. Ale co tu się oszukiwać? To ta barmanka jest dziewczyną Jamesa. Wrócił do niej, a to oznacza, że musi ją kochać. Jak widać nie można mieć wszystkiego. Powinna zadowolić się przyjaźnią.
— A może ty byś chciała się tam ze mną wybrać? — zapytał ku zaskoczeniu Alice.
— Nie, raczej ja tam z tobą nie pojadę. Zresztą, nie oczekuję na rewanż za to, że zaprosiłam cię do teatru — powiedziała, będąc pewną, że właśnie o to chodzi.
— To nie rewanż. Chętnie bym tam z tobą pojechał, ale rozumiem. Nigdy nie byłaś fanką motoryzacji — odparł niby to obojętnie, ale wyglądał na rozczarowanego.
— Nie to, że nie chcę z tobą tam jechać — zaczęła wyjaśniać — ale wtedy mnie nie będzie. Jadę w odwiedziny do taty do Nowego Jorku.
James trochę się rozchmurzył i zdołał nawet uśmiechnąć.
— Może zabiorę tam Ann. Zna się na autach nie gorzej ode mnie.
— Wiem. Zawsze za tobą łaziłyśmy, doprowadzając do szaleństwa, a Annabella, o dziwo, nigdy nie bała pobrudzić sobie rąk w warsztacie.
Oboje roześmiali się na wspomnienie upartej brunetki w wyciągniętej koszulce, poplamionej smarem, która powtarzała, że chce wiedzieć jak działa każda część w samochodzie.
Gdy deszcz na dworze ustał, a godzina zrobiła się już późna, Alice zaczęła zbierać się do wyjścia.
— Naprawdę chcesz się tłuc autobusem o tej porze? To niebezpieczne. Spotkasz jeszcze jakiś obleśnych typów. Może zostaniesz, zadzwonisz do mamy i wszystko jej wyjaśnisz? Prześpisz się u mnie, a ja położę się na kanapie. Wrócisz jutro rano.
Nieodparta wizja wspólnie spędzonej nocy wróciła do Alice ze zdwojoną siłą. Dziewczyna przygryzła wargę w zdenerwowaniu. Chciałaby zostać, ale jednocześnie uważała, że nie powinna. Serce kłóciło się z rozumem. Oczywiście nie wierzyła, że pomiędzy nią a Jamesem zaiskrzy tej nocy tak jak wtedy, gdy dała przejąć władzę Ecili. Chłopakiem kierowała tylko i wyłącznie troska, nic innego. W końcu nie dał jej żadnego znaku, że ona może go interesować. A co jeśli uczucia Jamesa do niej były tylko wyimaginowanym wspomnieniem, iluzją jaką zaserwowała jej Ecila?
— Nie, nie chcę ci robić kłopotu i nie chcę się tłumaczyć mamie.
— Co ty wygadujesz? To żaden kłopot. Jesteś moim gościem i nie pozwolę ci samej włóczyć się po mieście o tej porze. Chociaż cię odwiozę do domu jak tak bardzo się upierasz, że chcesz wrócić.
— To naprawdę niepotrzebne. Poradzę sobie.
— W porządku. Dzwonię po znajomego, który ma taksówkę, skoro poprzednie dwie propozycje ci nie odpowiadają.
Alice oczywiście protestowała, ale James jej nie słuchał, zamawiając taxi. Kiedy skończył rozmawiać dziewczyna stała już na korytarzu przed frontowymi drzwiami, przestępowała z nogi na nogę i mięła w rękach brzeg T-shirta.
— O Boże, zapomniałam, że wciąż mam na sobie twoją bluzkę — powiedziała, uświadamiając sobie, że jej ubranie prawdopodobnie jeszcze wisi mokre w łazience.
— Spokojnie, możesz ją pożyczyć. Zwrócisz mi przy okazji. No i twoja koszula też tu niech zostanie i wyschnie. Na pewno nie zginie.
Alice zgodziła się, że to całkiem logiczne i praktyczne rozwiązanie, jednocześnie modląc się w duchu, by jej mama nie przyczepiła się, że wraca w męskim T-shircie. Nagle James wyrwał ją z rozmyślań nad reakcją Jane, mówiąc:
— Wiesz, że jakiś czas temu mi się śniłaś? W tym śnie też przyszłaś do mnie w taki deszczowy wieczór i miałaś nawet tę samą koszulę w kratę. Dziwne, no nie?
Dziewczyna zmarła. Pierwsze co jej przyszło do głowy to ten wieczór, kiedy Ecila zjawiła się u Jamesa i poszli do łóżka. Alice dokładnie pamiętała każdą minutę z tamtego wydarzenia, które wielokrotnie odtwarzała sobie w pamięci. Jednak wydawało jej się nieprawdopodobne, by i brunet miał tego typu wspomnienia. Inni nic nie pamiętali z okresu, gdy do życia nastolatki wdarła się Lilith. Dlaczego on miałby być wyjątkiem?
— Czy ja wiem czy dziwne? Niektórzy śnią o swoich znajomych. A pamiętasz jakieś szczegóły z tego snu? — zapytała, starając się by zabrzmiało to swobodnie.
— A co, ciekawa jesteś? — zaśmiał się James.
Alice wzruszyła ramionami, wciąż wierząc, że to był tylko przypadek.
— Hmm... Jak już mówiłem przyszłaś do mnie, wyglądając jak zmokła kura. Gadałaś coś, że pokłóciłaś się z ojcem i ktoś się zabił na jakiejś imprezie. Siedzieliśmy w salonie. Pamiętam, że piłaś gorącą czekoladę. A później chcieliśmy oglądać jakiś film. Wygłupialiśmy się.
Alice oparła się plecami o drzwi. W ustach jej zaschło, a w głowie zawirowało. Czuła, że za chwilę zemdleje. To, co mówił James było niemożliwe. On nie mógł tego pamiętać! A jednak pamiętał. Śnił o niej i o tamtym wieczorze. Dziewczyna opuściła głowę, nie mogąc znieść uważnego spojrzenia chłopaka. Przygryzła wargę i zaryzykowała, pytając:
— Co było potem?
— Nic takiego — powiedział James, ale kiedy Alice podniosła wzrok on szybko zerknął w bok.
Kłamał. Blondynka doskonale wiedziała co się dalej wydarzyło i on z pewnością też to pamiętał, ale wolał milczeć. I szczerze mówiąc Alice była mu wdzięczna, że nie zasypuje jej szczegółami z ich wspólnej, wyśnionej nocy.
— Myślałam, że przyśniło ci się coś dziwniejszego — zażartowała. — No wiesz, że uciekaliśmy przed chmarą zombi czy coś.
James roześmiał się i pokręcił głową. Jednak szybko skupił swój wzrok na dziewczynie. Przyglądał się jej uśmiechniętej, lekko zarumienionej twarzy z jakimś zainteresowaniem. Nagle w zamyśleniu dotknął jednego z jasnych loków Alice i odparł:
— Najdziwniejsze w tym śnie było to, że byłaś brunetką. Wyglądałaś inaczej, ale kiedy ci się przyglądałem wiedziałem, że to na pewno ty.
— Skąd ta pewność?
Chłopak spojrzał prosto w oczy Alice. Wyglądał na całkiem poważnego.
— Niektórzy mówią, że oczy są zwierciadłem duszy i wydaje mi się, że mają rację, przynajmniej w twoim przypadku. To one utwierdziły mnie w moim przekonaniu.
Dziewczyna przerwała kontakt wzrokowy. Była zmieszana. Nie spodziewała się takiego wyznania. Nie wiedziała co zrobić. Ecila pewnie poszłaby na całość, ale akurat ona nie powinna być wzorem do naśladowania. A Alice nie była pewna czy starczy jej odwagi by zaryzykować.
Nagle w zapadłej ciszy rozbrzmiał dźwięk telefonu. James odebrał komórkę i po bardzo krótkiej rozmowie westchnął, informując nastolatkę, że taksówka już przyjechała.
— W takim razie muszę się zbierać — mruknęła dziewczyna, sięgając do klamki.
Jednak kiedy jej dłoń dotknęła zimnego metalu, poczuła nagły przypływ odwagi. To był impuls. Raz kozie śmierć. Odwróciła się do bruneta.
— James...
— Alice...
Oboje zrobili krok w swoją stronę. On się pochylił, a ona w tym samym czasie uniosła odrobinę na palcach. Ich usta zetknęły się w pocałunku. Dłonie Alice spoczęły na męskim karku, jej palce wczepiły się w ciemne włosy. Natomiast ręce Jamesa oplotły talię osiemnastolatki. Przyciągnął ją bliżej siebie. Chwilę później blondynka została przyciśnięta do drzwi. Całowali się, zapominając o całym świecie, a już na pewno o czekającej taksówce. Przerwali dopiero, gdy zaczęło brakować im tchu. Wciąż jednak stykali się czołami, starając się odzyskać oddech.
— Powinnam już iść — powiedziała niechętnie Alice, próbując znów racjonalnie myśleć.
— Powinnaś — wymruczał James, śledząc ustami szczękę dziewczyny.
— Naprawdę powinnam.
— W porządku — westchnął brunet, puszczając Alice i robiąc krok do tyłu. — Daj znać, gdy wrócisz już z Nowego Jorku.
— Masz to u mnie jak w banku.
James uśmiechnął się, a Alice już wychodziła z mieszkania. Oboje niechętnie się rozstawali, ale byli pewni, że wkrótce się zobaczą. Pewni, że ten wieczór był niezwykłym początkiem czegoś innego niż normalna przyjaźń.
***
Alice przechadzała się między wieszakami z ubraniami w sklepie. Właściwie nie szukała niczego konkretnego, ale chciała jakoś spożytkować czas oczekiwania na ojca. Mieli się razem wybrać na lunch.
Do Nowego Jorku przyleciała dwa dni temu i spędziła je w naprawdę miłej atmosferze z Thomasem. Obejrzała jego niewielkie, ale eleganckie mieszkanie w samym centrum miasta. Byli razem w niedzielny wieczór w teatrze na najnowszej sztuce, a w planach mieli jeszcze wyjście do kina.
Dziewczyna uśmiechnęła się i zaczęła oglądać kolorowe ubrania, idealne na lato. Spodobała jej się zwiewna, turkusowa sukienka na cieniutkich ramiączkach. Nie mogła tylko znaleźć swojego rozmiaru. Rozejrzała się więc dookoła w poszukiwaniu ekspedientki.
Jedna z nich stała całkiem niedaleko i układała bluzki. Miała na sobie jeansowe spodenki i biały T-shirt z przypiętą do niego plakietką. Jasne włosy z brązowymi pasemkami związała w wysoki kucyk.
— Przepraszam, mogłaby mi pani pomóc? — zapytała Alice i natychmiast zamarła, gdy dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na nią.
Pociągła twarz, lekko garbaty nos i niewielkie oczy, tym razem rozszerzone w szoku i przerażeniu.
— Victoria? — wyszeptała z niedowierzaniem. — Victoria Thorn?
— Ja... To... Nie... — dukała ekspedientka, cofając się z naręczem ubrań. — Pomyłka.
Alice ze zdumieniem patrzyła jak jej dawna znajoma ze szkoły w popłochu oddala się o mało co nie upuszczając, trzymanych w dłoniach bluzek.
Niesamowite — pomyślała. Victoria Thorn uciekła z domu, pojechała do Nowego Jorku i pracuje w butiku. Kto by pomyślał.
***
— Nie martw się, mamo. Tak, u mnie wszystko w porządku. Tak. Wrócę jutro tym lotem, o którym ci mówiłam. Tata mnie odwiezie. Nie musisz... No dobrze, przyjedź po mnie na lotnisko. Dobrze. Tak, dobrze. Ja też cię kocham. Tak. Do zobaczenia. W porządku. Ja też się cieszę.
Alice odetchnęła, gdy rozmowa z Jane dobiegła końca. Jej mama po okresie spokoju znów zaczynała wariować i o wszystko się martwić. A to, że lot się opóźni. A to, że Alice się źle poczuje. A to, że będą turbulencje. A to, że pogoda się popsuje. A to, że stanie się coś innego. Koszmar.
Dziewczyna oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy. No dobrze, jeśli miała być sprawiedliwa to i ona się bardzo zamartwiała. O tatę, który od wczoraj był nie w sosie i ukrywał jakiś problem. O mamę i o to czy pod jej nieobecność wytrwała w trzeźwości. O Ruby, czy jej stan się nie pogorszył. O Ann i jej dziecko, miała nadzieję, że mimo wszystko u nich wszystko dobrze. O Jamesa, który dzisiaj dzwonił i dopytywał się kiedy wraca oraz oznajmił, że muszą poważnie porozmawiać.
— Wszystko w porządku?
Alice otworzyła oczy i popatrzyła na drobną brunetkę – niezwykle sympatyczną pielęgniarkę Emmę. Z tego co wiedziała była ona tuż przed trzydziestką i w następnym miesiącu miała wyjść za mąż.
— Tak. Wszystko dobrze. Czekam na tatę.
— Tak myślałam. — Uśmiechnęła się. — Jego zmiana już się skończyła i pewnie zaraz powinien tu zejść, ale jak chcesz to możesz zajrzeć do jego gabinetu. Założę się, że wiesz jak do niego trafić.
Alice przytaknęła i z uśmiechem pożegnała Emmę, życząc jej wszystkiego dobrego.
Gabinet Thomasa mieścił się na drugim piętrze i rzecz jasna drzwi były opatrzone plakietką z jego nazwiskiem .
Nastolatka chwyciła za klamkę i już w tej samej chwili wiedziała, że popełniła błąd. Zza uchylonych drzwi dobiegł ją kobiecy głos.
— Daj spokój, Tom. Odpuść sobie.
— Jennifer, poczekaj. Posłuchaj mnie — błagał Thomas.
Alice przez chwilę walczyła z pokusą, ale ostatecznie przegrała i zajrzała przez szparę. W gabinecie znajdował się oczywiście jej ojciec i jakaś kobieta w białym fartuchu. Oboje stali bokiem do drzwi, więc dziewczyna zauważyła, że nieznajoma lekarka jest szczupła i o głowę niższa od Toma, a jej brązowe włosy w falach spadają aż do łopatek.
— Nie mamy o czym rozmawiać — powiedziała, próbując wyszarpać rękę z uścisku mężczyzny. — Zapomnijmy o tym co się stało i tyle.
— Próbowałem, ale nie mogę. Zrozum, że...
— Nie — przerwała mu Jennifer, wyrywając w końcu swoją dłoń. — To ty zrozum, że ja mam męża i nie zamierzam się w nic pakować.
— Nie rób mi tego, Jenny — jęknął Thomas. — Pamiętasz co nas kiedyś łączyło i jeszcze niedawno...
— Pamiętam. Pamiętam też z kim mam do czynienia. Nie oszukujmy się, ty nigdy nie nadawałeś się do stałych związków. Jesteś dużym chłopcem, szukającym przygód. Zawsze nim byłeś.
— Zmieniłem się, Jenny.
— Wątpię, Tom. A nawet jeśli ty się zmieniłeś, to ja wciąż jestem tą samą Jennifer i właśnie dlatego nic z tego nie będzie. Kocham swojego męża, Tom. Uczciwość i zaufanie były dla mnie zawsze ważne, pewnie to pamiętasz, co?
— Wiem, Jenn. Byłem wtedy strasznym idiotą.
— Owszem, ale to stare dzieje. Nie wracajmy do tego.
— W porządku, ale może chciałabyś się jednak spotkać na...
Jennifer roześmiała się.
— Ale ty masz tupet — powiedziała, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Nie, Tom. Nie zechcę. Ułożyłam sobie życie i nie pozwolę, byś ty mi je znów zepsuł. Chcesz utrzymywać ze mną kontakt, proszę bardzo, ale tylko i wyłącznie zawodowy. Na nic innego nie licz. A teraz wybacz, muszę już iść.
Alice szybko odsunęła się od drzwi i oparła plecami o ścinę naprzeciwko nich, akurat w momencie, gdy Jennifer wyszła na korytarz. Obie spojrzały na siebie. Twarz lekarki była ładna. Miała kształtne wargi, prosty nos i duże, zielone oczy, otoczone dobrze wytuszowanymi rzęsami.
— Dzień dobry — powiedziała Alice, a kobieta odpowiedziała jej tym samym i czym prędzej się oddaliła.
— Co tu robisz, córeczko? — zapytał, lekko zdenerwowany Thomas, co chwilę zerkając w kierunku, w którym udała się Jennifer.
— Szukałam cię. Emma powiedziała mi, że już skończyłeś pracę.
— Eee... A tak, to prawda.
— Kto to był, tato?
— Znajoma — odpowiedział i zaraz zmienił temat. — Chcesz zjeść w domu czy wolisz iść do restauracji?
— Możemy zmówić coś i zjeść w domu.
Thomas kiwnął głową i odwrócił się, by zamknąć gabinet.
— Ta kobieta jest dla ciebie kimś ważnym, prawda tato? Dlatego jesteś ostatnio smutny?
Klucz z brzękiem upadł na podłogę.
— Nic z tych rzeczy — powiedział Tom, podnosząc upuszczoną rzecz. — Kiedyś była dla mnie ważna, ale to już skończone.
— Kochałeś ją? A może wciąż...
— Na litość boską, Alice!
— No co? W życiu ludzie miewają kilka miłości.
Thomas spojrzał na córkę z udręczoną miną i westchnął ciężko.
— Tak, kochałem ją kiedyś, ale rozstaliśmy się przez moją własną głupotę. Niedawno spotkaliśmy się znów i... sam nie wiem. Ale czego bym nie czuł, to już za późno. Jennifer ma męża i jest szczęśliwa. Zadowolona? Może powinnaś zostać psychologiem, Alice. Zastanawiałaś się nad tym?
— Może — uśmiechnęła się, dobrze wiedząc, że temat nieszczęśliwiej miłości jej ojca jest już zamknięty. — To co, wolisz chińszczyznę czy coś włoskiego?
— Ty wybieraj.
— No dobrze. Niech pomyślę...




Ten rozdział jest moim prezentem dla Was. A przy okazji chciałabym życzyć Wam zdrowych, wesołych, ciepłych Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w gronie najbliższych oraz udanego Sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku :)

sobota, 28 listopada 2015

Rozdział 28

"I trzeba być wielkim przyjacielem 
i mocnym przyjacielem, 
żeby przyjść i przesiedzieć z kimś całe popołudnie
 tylko po to, żeby nie czuł się samotny. 
Odłożyć swoje ważne sprawy i całe popołudnie 
poświęcić na trzymanie kogoś za rękę."
Anna Frankowska 
Lipiec
Po rozmowie telefonicznej z zaniepokojonym Jamesem, Alice wkrótce udała się do przyjaciółki. Był środek tygodnia, a do tego południe, więc dziewczyna spodziewała się, że zastanie w domu tylko Ann. I tak też było.
Drzwi otworzyła jej Annabella. Nie wyglądała najlepiej. Miała na sobie szare dresy i dużą, ciemnozieloną bluzę. Włosy upięte były w niechlujny koczek, a w oczach można było dostrzec zmęczenie.
— Cześć — przywitała się Alice z uśmiechem.
— Co tu robisz?
— Przyszłam cię odwiedzić. Mogę wejść?
Ann przepuściła w drzwiach przyjaciółkę i zaprowadziła ją do swojego pokoju. Był duży i przytulny, ale znacznie bardziej zabałaganiony niż dawniej. Po podłodze walały się ubrania, a biurko było zagracone jakimiś szpargałami.
Annabella ruszyła przez sypialnię, zbierając po drodze spodnie i skarpetki, by upchnąć je na fotelu z wiśniowym obiciem, stojącym w kącie. Ostatecznie poprawiła pościel i usiadła na łóżku.
— To James cię tu przysłał, prawda? — zapytała, patrząc wyczekująco na Alice.
— Martwi się o ciebie, zresztą tak jak i ja — powiedziała blondynka, siadając obok Ann.
— Niepotrzebnie — burknęła i sięgnęła po wielką na wpół zjedzoną czekoladę, leżącą na nocnej szafce obok pudełka chusteczek. — Chcesz?
— Nie, dziękuję.
Annabella wzruszyła ramionami i ułamała sobie kawałek.
Alice w milczeniu przypatrywała się jedzącej przyjaciółce. Długo musiała ją namawiać, by powiedziała o ciąży swojej rodzinie. Do tej pory pamiętała tamten wieczór. Tata Ann z trudem panował nad złością, jej mama była w szoku, a James usilnie dopytywał się, kto tak urządził jego siostrę. Były krzyki, płacz i groźby. Dopiero po długim czasie emocje opadły i wszyscy mogli spokojnie porozmawiać. Annabella mimo próśb nie wyjawiła imienia ojca jej dziecka i przekonywała, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Z trudem zostało to zaakceptowane. Od tego czasu Alice myślała, że u Ann może być tylko lepiej, ale teraz zaczynała w to wątpić. Znów w jej głowie pojawiło się wspomnienie leżącej w szpitalu przyjaciółki po tym jak zażyła tabletki poronne.
— Co się dzieje, Ann?
— Nic.
— Przecież widzę.
Annabella spojrzała na Alice ciemnymi oczami i wykrzywiła usta w ironicznym uśmiechu.
— Jest po prostu bajecznie. Mam osiemnaście lat i jestem w ciąży. Zawsze o tym marzyłam.
— Wiem, że nie jest ci łatwo.
— Wiesz? Gówno wiesz! Jest mi niedobrze, nie mam sił, ciągle tylko jem i śpię. A no i przyjmuję „gratulację” od dziewczyn z naszej szkoły. Mam tego dość, Alice. Skąd one wiedząc, że jestem w ciąży? Śmieją się ze mnie, a na ulicy ludzie wytykają mnie palcami. Czuję to za każdym razem, kiedy wychodzę z domu.
Alice objęła przyjaciółkę i powiedziała:
— Nikt cię nie wytyka palcami. Ci którzy cię nie znają nic o tobie nie wiedzą, a głupotą innych dziewczyn ze szkoły nie powinnaś się przejmować.
— Nie mam już sił — wyszeptała Ann ze łzami w oczach.
— Nieprawda — odparła Alice i chwyciła brunetkę za ramiona, zmuszając by ta spojrzała jej w twarz. — Jesteś silna, zawsze byłaś. Ann, którą znam nigdy się nie poddaje. Jest zdecydowaną, uśmiechniętą, pewną siebie dziewczyną. Masz ludzi, którzy cię kochają, będą wspierać i w ciebie wierzą. Nigdy w to nie wątp. Nigdy!
***
Był nudny piątek, kiedy Alice usłyszała dzwonek do drzwi. Odrobinę zdziwiona poszła otworzyć. Nie spodziewała się nikogo, więc tym bardziej była zaskoczona, gdy zobaczyła Jamesa.
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin — powiedział, uśmiechając się szeroko.
— Urodziny miałam w przeszłą sobotę.
— Wiem, trochę się spóźniłem. Mogę wejść?
— Jasne.
Chłopak przekroczył próg domu, a Alice nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Zaprosiła go na swoje urodziny i była niezmiernie zawiedziona, że nie przyszedł. Chociaż nie powinna się dziwić. W weekendy był strasznie zapracowany odkąd miał klub, a do tego zawsze twierdził, że co to za urodzinowa niespodzianka, gdy jubilatka się jej spodziewa.
Alice zaprowadziła Jamesa do salonu i zaparzyła mu kawę, a sobie herbatę. Całe szczęście znalazła też w szafce ciasteczka czekoladowe.
— Jak wakacje? — zapytał chłopak, rozsiadając się wygodnie na kanapie.
— Całkiem w porządku. W końcu mogę się wyspać.
Uśmiechnął się, słysząc tą odpowiedź, a Alice pomyślała, że James wygląda jeszcze lepiej niż kiedyś. Wciąż miał tę swoją przydługą fryzurę i włosy często opadały na jego oczy, więc co chwilę niecierpliwie je odgarniał. Trzydniowy zarost też się nie zmienił, no i kolor tęczówek ciągle miał taki sam. Jednak w jakiś dziwny sposób coś było w nim innego.
Może to kwestia tego, że długo się nie widzieliśmy — zastanawiała się, ale za chwilę przypomniała sobie o Silvii i posmutniała. — Pewnie to dzięki niej jest taki szczęśliwy.
— A co u ciebie? — wykrztusiła w końcu nastolatka, kiedy zorientowała się, że za długo się mu przypatruje.
— Radzę sobie. Klub się rozwija. Skończyłem remont mieszkania. Nie jest źle.
— Słyszałam, że znów się z kimś spotykasz — wypaliła Alice, zanim zdołała się powstrzymać. — To chyba ta barmanka, Silvia? Wróciliście do siebie?
James pokiwał głową i mruknął coś niezrozumiale, co zdziwiło dziewczynę. Nie wyglądał na zadowolonego.
— Mam coś dla ciebie. — Szybko zmienił temat.
— Świetnie — uśmiechnęła się Alice, starając się rozbudzić w sobie choć iskierkę radości. — Zawsze lubiłam niespodzianki.
Chłopak wyjął z kieszeni dwa bilety i podał je osiemnastolatce. Z wyczekującą miną czekał na reakcję jubilatki.
— Teatr?
— Z tego co pamiętam to chętnie tam chodzisz, więc pomyślałem, że może ci się spodoba — wyjaśnił. — Wystawiają „Piękną i Bestię” w wersji musicalowej.
— To z pewnością cudowny spektakl. Dziękuję, James — powiedziała Alice i natychmiast przypomniała sobie o pewnej pamiętnej nocy w domu bruneta, gdzie razem z Ecilą walczył o płytę z tą właśnie bajką.
— Jeśli chcesz to możesz wziąć ze sobą Ann. Ona też lubi teatr.
— Bardziej woli stać na scenie, ale masz rację, chociaż ostatnio nie chce wychodzić z domu. No wiesz, odkąd wydało się, że jest w ciąży.
— Może tobie uda się ją wyrwać. A jak nie, to zabierz ze sobą tę drugą przyjaciółkę. Ruby, tak?
— Ruby jest w szpitalu.
— Och, rozumiem. Mam nadzieję, że z nią lepiej.
— Ciężko przechodzi chemioterapię, ale reaguje na leczenie.
— Chociaż tyle. Oby wyzdrowiała — powiedział, odstawiając na stolik pusty kubek z kawą.
— Tak sobie myślę. Może ty chciałbyś ze mną pójść?
— Ja? — zdziwił się James.
— No chyba, że nie chcesz albo masz inne plany. Może wolisz spędzić ten wieczór ze swoją dziewczyną?
— Nie. Właściwie to jestem wtedy wolny, ale sądziłem że będziesz wolała zabrać ze sobą jakąś przyjaciółkę.
Alice zerknęła na bilety, a później odważyła się spojrzeć na chłopaka. Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, prawda?
— Ciebie chcę zabrać. Co ty na to?
— Piękna i Bestia — wymruczał James z tajemniczą miną, przy okazji odgarniając z czoła kosmyki włosów.
— Możesz dać mi odpowiedź później dodała pospiesznie, bojąc się, że usłyszy odmowę.
— Dam ci ją teraz.
Dziewczyna w napięciu czekała, ściskając w dłoniach kubek z już zimną herbatą. W głowie miała tysiąc myśli.
— Chętnie z tobą pójdę usłyszała, na co natychmiast się uśmiechnęła, czując radość i ulgę, a James odpowiedział jej tym samym.
***
Alice wracała do domu. Pogoda nie była najlepsza. Słońce się gdzieś schowało, a niebo przykryły ciemne chmury. Dziewczyna zasunęła suwak bluzy i szybkim krokiem przeszła na drugą stronę ulicy. Nagle zobaczyła znajomą postać.
Wysoki blondyn prowadził na smyczy labradora. Szedł zgarbiony jakby chciał się w ten sposób ochronić przed zimnym wiatrem.
— Cześć Matt! — zawołała Alice, gdy się do niego zbliżyła.
Pies zaszczekał wesoło na jej widok, ale jego pan nie sprawiał wrażenia zadowolonego.
— Hej — mruknął, ledwo unosząc głowę.
— Coś się stało?
Matthew tylko wzruszył ramionami, jednak nastolatka miała złe przeczucia. Od razu na myśl przyszedł jej Robert.
Pewnie znów się pokłócili.
— Przepraszam, nie chciałam być wścibska.
— Spoko, wszystko okey.
Zaczęło padać. Alice odgarnęła z twarzy włosy i spróbowała jeszcze raz.
— Jeśli chciałabyś kiedyś pogadać, to wiesz gdzie mnie szukać.
Chłopak podniósł głowę. Tylko na chwilę, ale blondynka dostrzegła na jego twarzy ślady łez. Chociaż równie dobrze mogły to być krople deszczu.
— Muszę wracać do domu.
— No jasne, w końcu pada.
Uśmiechnęła się, ale Matt już się odwrócił. Na głowę założył kaptur i nie obejrzał się ani razu. Pies podreptał za nim, radośnie machając ogonem.
Alice wróciła do domu lekko przemoczona. W kuchni zastała mamę, która kończyła gotować obiad. Kobieta wyglądała całkiem normalnie. Była już na dwóch spotkaniach klubu AA i wydawało się, że wszystko powoli znów wkracza na dobre tory.
— Widziałam cię z synem Laury — zagadnęła, mieszając w garnku.
— Spotkałam go przypadkiem — powiedziała dziewczyna, sięgając po talerze.
— Jak on się czuje?
— Jak to jak się czuje? Chyba wszystko u niego w porządku, chociaż może wydawał się trochę smutny.
Jane uniosła głowę z poważną miną, a nastolatka ostrożnie odstawiła naczynia na stół. Coś jej nie pasowało i czuła, że za chwilę usłyszy jakąś złą nowinę.
— Myślałam, że ci powiedział.
— O czym?
Jane wyłączyła palnik i odwróciła się w stronę córki. W rękach mięła ściereczkę. Wygląd poddenerwowanej mamy nie działał na Alice ani trochę uspokajająco.
— Bliski przyjaciel Matthew nie żyje.
— Robert? — zapytała, czując rosnącą w gardle gulę.
— Znałaś go? — zdziwiła się Jane.
— Poznaliśmy się.
Była to w jakimś sensie prawda. Osiemnastolatce zrobiło się słabo. Ecila go zabiła. To było nie w porządku. Alice wcale nie chciała jego śmierci, ale teraz czuła się winna. Niby absurd, bo przecież nic nie zrobiła.
No właśnie. Może mogłam temu zapobiec?
Nie wszystkich da się uratować. Nie obwiniaj się jeżeli to ci się nie uda.
— Wiesz co mu się stało?
Jane popatrzyła na córkę niepewnie, wciąż nie wypuszczając z rąk tej nieszczęsnej ściereczki. W końcu otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
Mamo.
— Słyszałam różne rzeczy zaczęła kobieta. Mówi się, że został znaleziony w jakimś zaułku. Policja jeszcze nie ustaliła dokładnie co było przyczyną śmierci, ale podobno przedawkował narkotyki.
Wypowiedziane słowa zawisły w powietrzu. Umarł przez narkotyki. W taki sam sposób Ecila go zamordowała. Alice zamrugała szybko, chcąc odgonić łzy.
Nie trać wiary.
Nie trać wiary.
Ale jak miała jej nie tracić skoro chłopak Matta nie żyje?
— Idę do siebie, mamo.
— Alice? odezwała się zaniepokojona Jane.
— Wszystko okey. Chcę tylko pobyć sama.
Alice padła na łóżko i ukryła twarz w pościeli. Było źle. Tak skupiła się na swojej mamie i przyjaciółkach, że zapomniała o Robercie. Powinna o nim pamiętać. Powinna go uratować. Wyrzuty sumienia niczym ogromny kamień, ciążyły na jej sercu.
Ręka dziewczyny znalazła się pod poduszką i natrafiła na pamiętnik. Wyciągnęła go i otworzyła. Ten niezwykły kwiat wciąż wyglądał jak zerwany tuż przed chwilą. Wcale nie zwiądł. Dłoń nastolatki zacisnęła się mocniej na łodydze. Miała ochotę wyrzucić go za okno albo powyrywać wszystkie płatki, ale kiedy tylko o tym pomyślała ogarnął ją nagły, niewytłumaczalny strach. Odłożyła więc roślinkę szybko na miejsce. Leżała sobie ona dalej bezpiecznie wśród jej myśli i wspomnień, podczas gdy poduszka Alice zaczęła robić się coraz bardziej mokra od łez.
***
Alice i James wyszli z teatru. Oboje uśmiechnięci w dobrym nastroju. Sztuka okazała się świetna i zdawało się, że każde z nich jest tego samego zdania.
— Mam nadzieję, że nie żałujesz pójścia ze mną na ten spektakl.
— Nie, nie żałuję. A ty nie żałujesz, że dostałaś bilety?
— Nie, nie żałuję.
Do samochodu wsiadali roześmiani. Świetnie się czuli w swoim towarzystwie i to było widać.
James odpalił auto i wyjechał z parkingu. Dochodziła dwudziesta druga. Alice usadowiła się wygodnie i z przyjemnością przypatrywała się chłopakowi. Założył dzisiaj ciemne jeansy, białą koszulę oraz czarną marynarkę.
Wygląda... apetycznie — pomyślała Alice i sama się z tego zaśmiała.
— Co cię tak rozbawiło? Ja?
— Skąd. Po prostu... no dobra, ty.
Chłopak odwrócił głowę i uniósł brwi w zapytaniu.
— Nie patrz tak na mnie. Nic ci nie powiem.
— Śmiejesz się ze mnie i nie chcesz mi nic powiedzieć?
— Dokładnie tak.
— To nie fair.
Alice natychmiast spojrzała w szybę, przygryzając wargi, by się nie roześmiać. Lubili się przekomarzać. Tyle, że ostatnio za każdym razem, gdy widywała się z Jamesem miała przed oczami ich wspólną noc. Teraz jeszcze brakowało słynnego: Na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone.
Milczenie się przedłużało, ale dziewczyna uparcie nie chciała się odwrócić. Wydawało jej się, że chłopak na nią zerka, ale bała się to sprawdzić.
On ma dziewczynę — upomniała się. — Jest nieosiągalny. To nie twoja liga.
Jednak wspomnienia nie dawały za wygraną. Tamtej nocy, którą pamiętała tylko ona, wydawało jej się, że James ją kocha. Jak można zapomnieć o czymś takim?
— Jesteśmy już na miejscu, Alice.
Dziewczyna drgnęła. Byli pod jej domem. Wzięła głęboki wdech i spojrzała na bruneta.
— Dzięki za wspólny wieczór. Świetnie się bawiłam. Naprawdę.
— Dziękuję za zaproszenie.
— Właśnie, dzięki za zaproszenia.
Uśmiech pojawił się na jego twarzy, a nastolatka przez dłuższą chwilę nie była w stanie się poruszyć. Bardzo nie chciała nigdzie iść. Jednak wiedziała, że ich czas dobiegł końca, a mama, ostatnio bardzo wyrozumiała, czeka na jej powrót.
— Dobranoc, James.
— Dobranoc, Alice.
Ucałowali się w policzek na pożegnanie. Blondynka poczuła znajomą mieszankę dymu papierosowego i szamponu miętowo-cytrynowego. Coś ścisnęło ją w żołądku. Odsunęła się szybko i otworzyła drzwi. Musiała uciec zanim zrobi coś głupiego. Nie zamierzała być tą, która odbija chłopaka innej dziewczynie.
— Alice? — Odwróciła się powoli. — Pięknie wyglądasz.
Ciemnoniebieska sukienka z rękawem trzy czwarte i dekoltem w serek opinała górną część jej ciała, a następnie spływała swobodnie i kończyła się tuż przed kolanami. Szyję natomiast ozdabiał srebrny wisiorek w kształcie motyla, który kiedyś dostała od Jamesa na urodziny. Fryzurę miała zwyczajną. Po prostu zostawiła burzę jasnych loków. Jednak nie odmówiła sobie podkreślenia oczu czarną kredką i tuszem przez co wydawały się one większe.
— Dzięki — wymamrotała zdrętwiałymi ustami.
Matko kochana — pomyślała, idąc w kierunku domu.
Nogi jej się trzęsły, tak że ledwo mogła się utrzymać na dziesięciocentymetrowych, czarnych szpilkach. Szła do teatru, więc musiała się elegancko ubrać, ale tak naprawdę chciała ładnie wyglądać dla Jamesa, chociaż był to absurd zważając na to, że chłopak miał już kogoś. Mimo wszystko było jej bardzo miło z usłyszanego komplementu.
Pięknie wyglądasz — te dwa słowa odbijały się echem w jej głowie, ogrzewając serce i sprawiały, że Alice zupełnie zapominała o pewniej barmance.
***
Alice uchyliła drzwi i cicho weszła do szpitalnej sali. Na wąskim łóżku leżała Ruby, a obok na krześle siedział jej ojciec.
Blondynka zatrzymała się niepewnie. Odwagi dodał jej uśmiech przyjaciółki, który pojawił się natychmiast, gdy zobaczyła swojego gościa.
— Chodź, Alice. Czuję się znacznie lepiej niż wyglądam. — Usłyszała ochrypły głos Ruby.
Uśmiechnęła się mimo woli, robiąc krok do przodu.
— Dzień dobry — powiedziała, kiedy pan Hamster odwrócił się w kierunku przybyłej.
Nieogolony, ubrany w znoszoną, flanelową koszulę z poszarzałą, zmęczoną twarzą i oczami, w których dało się dostrzec z trudem ukrywane cierpienie, wyglądał jak cień człowieka. Musiał spędzać przy łóżku córki naprawdę wiele czasu, a strach jaki odczuwał w związku z jej chorobą, odcisnął na nim swoje piętno.
— Tato, może pójdziesz do bufetu i coś zjesz? Ta sympatyczna pielęgniarka, pani Hannah mówiła, że mają tam dobre jedzenie.
Ojciec spojrzał na Ruby i widać było, że wolałby zostać. Możliwe, że bał się spuścić wzroku ze swojego dziecka, spodziewając się najgorszego. Ale czy było coś co mógł zrobić by powstrzymać śmierć?
— Idź, tato, idź.
Mężczyzna zerknął na Alice i ta zauważyła, że się waha. Dziewczynę ogarnęło współczucie dla bezsilności tego człowieka.
— Może pan iść. Ja posiedzę przy Ruby i dotrzymam jej towarzystwa.
Oczy pana Hamstera spotkały się z oczami Alice i strapiony ojciec skinął głową, udając się do wyjścia.
Blondynka przełknęła ślinę i zajęła wolne krzesło. Gdy przeniosła wzrok na przyjaciółkę uśmiech zamarł na jej wargach.
Z bliska było wyraźnie widać jak Ruby zmieniła się od ich ostatniego spotkania. Mocno schudła, skóra zrobiła się prawie przeźroczysta, pod oczami miała fioletowe cienie. Kiedyś jej długie, gęste, brązowe włosy były naprawdę śliczne, a teraz zostały ostrzyżone na krótko, ale Alice i tak dostrzegała miejsca, gdzie ich brakowało. Podobno Ruby źle znosiła chemioterapię i było to widać.
— Nie ma czego żałować, nigdy nie byłam piękna — powiedziała jakby czytając w myślach Alice.
Dziewczyna poczuła uścisk w sercu i pokręciła głową, starając się nie rozpłakać. W końcu to ona przyszła tu pocieszyć i wesprzeć przyjaciółkę a nie odwrotnie.
— Nie pleć bzdur — odezwała się, a jej głos okazał się brzmieć prawie normalnie. — Zobaczysz zresztą, że kiedy stąd wyjdziesz pójdziemy na takie zakupy i kupimy sobie tyle fajnych ciuchów, że zrobimy z siebie seksbomby.
Ruby roześmiała się.
— Uważaj, bo zaczynasz mówić jak Ann. A właśnie, co u niej?
— Wszystko dobrze. Chociaż miewa już coraz dziwniejsze zachcianki. Wiem, że chciałaby cię odwiedzić.
— Lepiej, żeby nie szwendała się po szpitalach, bo jeszcze coś złapie. Powinna dbać o siebie i o dziecko.
— Nie martw się, dba.
Ruby znów się uśmiechnęła, a Alice pomyślała, że uśmiecha się ona aż za bardzo, jakby chciała przekonać wszystkich o swoim dobrym samopoczuciu. I kiedy nastolatka tak o tym myślała jej wzrok przykuła książka, leżąca na szafce obok łóżka. Był to całkiem popularny utwór, a jego tytuł brzmiał: „Oskar i pani Róża”. Ruby musiała zauważyć na co patrzy jej przyjaciółka, bo jej wyraz twarzy się zmienił. Stał się bardziej poważny.
— Dała mi ją mama jeszcze zanim zachorowała — wyjaśniła. — Przeczytałam ją, ale tylko raz, bo później zawsze kojarzyła mi się ona właśnie z mamą.
— A teraz do niej wróciłaś — wyszeptała Alice.
— Tak, ale pewnie domyślasz się dlaczego.
— Oskar też był chory na białaczkę.
Ruby pokiwała głową, a później utkwiła wzrok w ścianie.
— Pamiętam — zaczęła zamyślonym głosem — jak przeczytałam ją kiedyś i popłakałam się na końcu. A potem przez dłuższy czas nie mogłam zapomnieć o chłopcu skazanym na śmierć. Przypomniałam sobie o nim, kiedy mama chorowała. Ona też musiała czytać tę książkę. Wiesz... ona w gruncie rzeczy nie jest aż tak smutna. Było wiele momentów, gdy się uśmiechałam. Oskar był bardzo mądrym i zabawnym dzieckiem. To zdumiewające jak udało mu się przeżyć ostatnie dni. On się nie bał. Potrafił się cieszyć każdą chwilą i kiedy wczoraj czytałam tę książkę było mi bardzo wstyd, bo ja się boję śmierci.
— Każdy się boi śmierci — powiedziała Alice, starając się zachować spokój. — To normalne, że ludzie boją się nieznanego.
— Może i tak, ale tak sobie myślę, że dzieci są odważniejsze niż dorośli. Z upływem lat stajemy się tchórzami. Wydaje nam się, że wiemy więcej, dostrzegamy więcej zagrożeń, wszystko staje się skomplikowane, boimy się stracić to co mamy, a dla dzieci wszystko jest prostsze.
Alice milczała, nie wiedząc co powiedzieć. Kiedy tak patrzyła na woskową twarz przyjaciółki, która rozprawiała z nią o życiu i śmierci, czuła się nieswojo. I wtedy nagle Ruby otrząsnęła się, uśmiechnęła szeroko, zmieniając temat.
— A co u ciebie, Alice?
Nastolatka odchrząknęła i także zmusiła się do uśmiechu.
— Dobrze. Ostatnio dzwonił mój tata i zapraszał mnie do siebie na kilka dni. Chciał, żebym zobaczyła jego nowe mieszkanie. Nawet już rozmawiałam z mamą i postanowiłyśmy, że polecę do niego w sierpniu.
— To fajnie. Nowy Jork, wyobrażasz to sobie? Nigdy tam nie byłam.
Alice sięgnęła po dłoń Ruby, która była zadziwiająco delikatna, krucha i chłodna.
— Nie poddawaj się, Ruby. Jeszcze nic nie jest przesądzone. Zobaczysz, wyzdrowiejesz, a wtedy obie polecimy do Nowego Jorku. Będzie wspaniale, zobaczysz. Tylko walcz, bo masz dla kogo.
Oczy Ruby zwilgotniały i dziewczyna z trudem powstrzymywała łzy.
— To trudne, Alice. Wszyscy są tu dla mnie bardzo mili. Tata przesiaduje u mnie godzinami i stara się jak może, by nie pokazać jak bardzo się boi. I ja też staram się mu pokazać, że się nie boję. Wiesz, to wszystko jest bardzo męczące.
— Wiem, wiem — westchnęła blondynka.
— Alice?
— Tak?
— Będziesz moją ciocią Różą?
Alice roześmiała się nerwowo, nie wiedząc o co chodzi, ale gdy spojrzała w oczy przyjaciółki i zobaczyła jej poważną, błagalną minę, zrozumiała. Ruby przed wszystkimi ukrywała swój strach i cierpienie, ale potrzebowała kogoś komu mogła bezwzględnie zaufać, kogoś kto przyjdzie do niej, szczerze porozmawia i podniesie na duchu. Tylko Alice nie była pewna czy sobie z tym poradzi. To przecież duża odpowiedzialność być dla kogoś najbliższym powiernikiem. Owszem, była jej przyjaciółką, ale Ruby wymagała od niej czegoś więcej.
Dziewczyna ze świstem wypuściła powietrze, nawet nie zorientowała się, że wcześniej je wstrzymywała i powiedziała:
— Dobrze, będę.
Ruby uśmiechnęła się szeroko i całkiem szczerze, tak samo jak wtedy, gdy zobaczyła Alice, stojącą na progu szpitalnej sali. Poczuła ulgę i przypływ nadziei, które odbiły się w jej błyszczących, orzechowych oczach.
— Dziękuję.
***
Jane szybkim korkiem opuściła mały budynek klubu AA. Było to jej trzecie spotkanie, ale już zdążyła się przekonać, że nie potrzebuje pomocy tych ludzi. Przecież ona nie ma aż tak wielkich problemów. Owszem, czasem zdarza jej się trochę za dużo wypić, ale nie urządza przy tym nikomu awantur, nie straciła pracy, nie spowodowała wypadku, bo nie jeździ po alkoholu, nie narobiła sobie długów i najważniejsze – była pewna, że jeśli zechce to potrafi powstrzymać się od wszelkich trunków procentowych.
Właśnie z takim przekonaniem zbliżała się do swojego samochodu, gdy nagle ktoś zaczął za nią wołać:
— Proszę pani, niech pani zaczeka! Proszę pani!
Jane odwróciła się i dostrzegła spieszącą w jej kierunku drobną, niską kobietę z krótkimi, brązowymi włosami i równie brązowymi oczami. Wnioskując po zmarszczkach wokół oczu i ust oraz ogólnym wyglądzie mogła mieć czterdzieści trzy, a może i czterdzieści pięć lat. Nigdy ze sobą nie rozmawiały, mimo że widziały się zarówno na pierwszym, drugiem jak i dzisiejszym mitingu.
Dobiegając do Jane szatynka przyłożyła dłoń do swojej piersi i przez chwilę próbowała uspokoić oddech, a młodsza z kobiet zaczęła się zastanawiać, dlaczego jedna z członkiń klubu AA goniła ją.
Może coś zostawiłam? — pomyślała i szybko sprawdziła, że torebkę ma przerzuconą przez ramię, a okulary... Tak, są na swoim miejscu.
— O co chodzi? — zapytała w końcu.
Stojąca przed nią kobieta uśmiechnęła się nieśmiało i wyciągnęła rękę, mówiąc:
— Jestem Molly.
Zaskoczona Jane odpowiedziała na gest i także się przedstawiła.
— Ma może pani ochotę na kawę? — Niespodziewane pytanie wypowiedziane przez Molly jeszcze bardziej zdziwiło blondynkę, tak że ta nie widziała co odpowiedzieć.
— Tutaj niedaleko jest bardzo sympatyczna kawiarnia. Naprawdę nie zajmę pani dużo czasu. Więc jak?
Jane skinęła głową, mamrocąc, że się zgadza. Jednak najbardziej zależało jej na tym, by dowiedzieć się o co też może chodzić tej kobiecie.
Wspomniany przez Molly lokal okazał się sympatyczny tak jak mówiła. Nie panował tam tłok, obsługa była niezwykle miła, a kawa bardzo smaczna. Kiedy Jane upiła dwa łyki latte, spojrzała wyczekująco na towarzyszkę.
Szatynka odchrząknęła i uśmiechnęła się szczerze.
— Zapewne zastanawia się pani, po co tu panią ściągnęłam. Prawda jest taka, że widziałam panią z pani córką za pierwszym razem. Czekała aż miting się skończy. Wspiera panią, ale... odniosłam wrażenie, że pani wolałaby nie przychodzić na spotkania naszego klubu.
Jane rozejrzała się dyskretnie jakby w obawie, że ktoś znajomy ją podsłucha, a później uniosła brwi. Nieznana kobieta wmawiająca jej, że jest alkoholiczką i potrzebuje pomocy, była ostatnią rzeczą jakiej spodziewała się blondynka.
— To chyba nie pani sprawa — powiedziała chłodno. — Poradzę sobie sama.
Molly spuściła wzrok na filiżankę kawy, a na jej twarzy pojawił się tym razem smutny uśmiech.
— Ja też tak sądziłam. Wiem, że niechętnie pani mówi o swoich osobistych sprawach, ale czasem lepiej powiedzieć o tym komuś kogo się nie zna. Widzi pani, ja też kiedyś znalazłam się w podobnej sytuacji jak pani. Mój mąż zostawił mnie pięć lat temu. Po dwudziestu latach. Zawsze wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwi. Mieliśmy dwie wspaniałe córki, a co roku jeździliśmy na wspólne wakacje. W życiu się nie spodziewałam, że odejdzie do innej kobiety. Nie po tak długim czasie razem.
Jane słuchała opowieści Molly i czuła, że opuszcza ją dotychczasowa niechęć i chłód. Rozumiała tę kobietę. Ona też została skrzywdzona i samotna.
— Nie spodziewałam się tego tak bardzo, że gdy mi oznajmi, że ma inną i się do niej wyprowadza, ja nie miałam pojęcia co powiedzieć. Odszedł, a kiedy otrząsnęłam się z szoku i spróbowałam nakłonić go do powrotu do domu on stwierdził, że jest za późno. Mówiła pani, że pani mąż też odszedł, więc pani wie jak się czułam.
— Z tym, że mój zdradzał mnie wielokrotnie i ja miałam na to wiele dowodów — mruknęła Jane niechętnie, ściskając w dłoniach filiżankę. — Pani przynajmniej przez długi czas była szczęśliwa i żyła w błogiej nieświadomości.
Molly podniosła wzrok, a jej oczy przyglądały się blondynce ze spokojem. Pozornym spokojem.
— Myśli pani, że to lepiej? Zdrada jest zdradą, zawsze boli, nie ważne czy można się jej spodziewać czy też nie.
— Może i tak, ale... Wie pani, że ja go kochałam? Zdradzał mnie, okłamywał, a ja go wciąż kochałam. Chociaż czasem sobie powtarzałam, że nie jest tego wart i gdyby nie nasza córka to bym go zostawiła w cholerę. A tak? Trwałam przy nim głupio, wybaczałam kolejne kłamstwa, zamykałam oczy na dowody zdrad, naiwnie wierząc, że jeszcze się opamięta. Aż do czasu, gdy już straciłam wszelką nadzieję.
— To przez niego zaczęła pani pić?
— Po części. Nie potrafiłam na trzeźwo znosić tych upokorzeń i kłótni. A kiedy się rozwiedliśmy było jeszcze gorzej. Raz tęskniłam za nim, a za chwilę dopadał mnie gniew, bo wciąż wspominałam co mi zrobił.
— Ze mną było podobnie — powiedziała Molly, kiwając ze zrozumieniem głową. — Nagle zostałam sama, zdradzona. Moje córki były już wtedy prawie dorosłe, ale i je ubodło zachowanie ojca.
— Wie pani co przesądziło o tym, że zostawiałam swojego męża? — zapytała Jane, upijając kolejny łyk kawy i marząc o czymś mocniejszym, co ukoi jej nerwy. — Odkryłam, że jego najnowszą kochanką jest moja najlepsza przyjaciółka. Wyobraża to sobie pani? Przyjaciółka, która była druhną na moim ślubie. Przyjaciółka, która była i jest matką chrzestną mojej córki. Przyjaciółka, którą znałam od lat.
— Zdradziły panią dwie najbliższe osoby, a nie jedna. Rozumiem to — odrzekła Molly. — Rozumiem aż za dobrze, bo mój mąż odszedł i związał się z moją młodszą siostrą.
Jane zamarła z filiżanką przy ustach. Patrzyła z niedowierzaniem na pozornie spokojną twarz kobiety, której tylko oczy zdradzały jak wielki ból kryła gdzieś tam w sobie.
— Jeśli córka przyszła z panią do klubu to myślę, że zauważyła ona pani problem. Niech pani jej nie zawiedzie. Moje dzieci też mnie wspierały i wciąż wspierają. Zaczęłam pić tuż po wyprowadzce męża i piłam przez dwa lata, kryjąc się z tym. Czasem szło mi lepiej, czasem gorzej. Bywały takie dni, że nie trzeźwiałam przez kilka dni pod rząd. Moje córki przeżyły w tym czasie horror. Próbowały namówić mnie na leczenie, a ja się zgadzałam dla świętego spokoju. Na początku próbowałam sama zerwać z nałogiem. Potrafiłam nie pić przez miesiąc, dwa, a później zaczynało się od początku i tak w kółko. Było mi strasznie ciężko, ale miałam oparcie w córkach, w starszym bracie i mamie. Od półtora roku nie miałam w ustach nawet kropli alkoholu.
Jane poruszyła się nerwowo na krześle pod czujnym wzrokiem Molly.
— Ze mną nie jest aż tak źle.
— To dobrze, ale trafiłaś do nas nieprzypadkowo. Zacznij strać się już teraz zanim będzie za późno. Im wcześniej zauważysz, że masz problem tym lepiej. Twojej córce na tym zależy, ale przede wszystkim powinno zależeć tobie. To twoje życie, Jane. Nie zmarnuj go. Słyszałaś na spotkaniach co alkohol potrafi zrobić z ludźmi. Nie dopuść do tego, by to spotkało i ciebie. Zasługujesz na coś lepszego.
W oczach Molly płonął taki ogień, była w nim taka stanowczość i pewność, że Jane nie miała wyjścia jak tylko się z nią zgodzić. Alice chciała by jej mama zaczęła o siebie walczyć, a siedząca przed nią kobieta próbowała wzniecić w niej chęć do tejże walki. Co więc pozostawało? 

Obserwatorzy