Layout by Raion

poniedziałek, 28 marca 2016

Epilog

"Historie nigdy nie mają końca,
chociaż książki nam to sugerują.
One nie kończą się na ostatniej stronie
ani nie zaczynają na pierwszej."
Cornelia Funke "Atramentowe serce"

Na drewnianym moście znajdował się okrągły stolik. Jedna jego połowa zrobiona była z jasnobrązowego drewna - dębu, a druga z brązowoczerwonego mahoniu. Naprzeciwko siebie stały też dwa, duże krzesła, wykonane odpowiednio z tego samego surowca co części stołu. Dodatkowo na blacie leżało drewniane pudełko. Zdobiły je jaśniejsze i ciemniejsze kwadraty.
Dębowe krzesło odsunęła delikatna dłoń. Kobieta, a może raczej dziewczyna, miała filigranową sylwetkę obleczoną w białą, zwiewną szatę. Wokół subtelnej twarzyczki kłębiły się złociste włosy, na których usiadł kolorowy motyl.
Michelle zajęła swoje miejsce, a zaraz przed nią na stoliku przysiadł mały, rdzawobrunatny ptak i zaczął swój występ. Oczy w kolorze nieba utkwione były w słowiku, który śpiewał piękną melodię, cały czas patrząc na anielską twarz. Dziewczyna uśmiechnęła się, a ptasi trel stał się jeszcze wspanialszy. Nagle jednak słowik urwał, rozejrzał się nerwowo i odfrunął.
Michelle uniosła głowę i zobaczyła Lilith. Miała na sobie krótką, obcisłą sukienkę, która odsłaniała jej długie, zgrabne nogi. Ognistorude włosy sięgały pasa i mieniły się w promieniach słonecznych czerwonawą barwą. Diablica weszła na most, zmysłowo kołysząc biodrami i usiadła na swoim krześle.
— Spóźniłaś się — powiedziała Michelle, ale w jej głosie nie było słychać pretensji.
Lilith swobodnym ruchem odrzuciła przeszkadzające jej kosmyki i uśmiechnęła się figlarnie.
— Może, ale nie mam zamiaru przepraszać.
— Akurat tym mnie nie zaskoczyłaś.
— To może zaskoczę cię, jeśli wygram — odparła Lilith, a czarne oczy zabłysły psotnie.
Michelle sięgnęła po pudełko, które okazało się być szachownicą. Rozłożyła pionki na swoich miejscach, po czym wzięła dwie, małe figury i schowała za plecami.
— Białe czy czarne, wybieraj.
— Tylko nie oszukuj — zawołała diablica z szelmowskim uśmiechem.
— Wiesz, że to nie w moim stylu — powiedziała jasnowłosa i też się uśmiechnęła.
Lilith wybrała pionek po lewej stronie i tak jak się spodziewała był czarny. Obie wybuchły śmiechem.
— Jak zwykle gram białymi — mruknęła Michelle.
Gra się rozpoczęła. Zarówno przedstawicielka nieba jak i piekła z rozwagą wykonywała każdy ruch. Były niczym generałowie wojsk. Zła decyzja i szala zwycięstwa przechylała się na stronę wroga.
— Ciekawi mnie jak radzi sobie Alice — rzekła nagle Lilith.
— Czyżbyś próbowała mnie rozproszyć? — zapytała z uśmiechem Michelle.
— Musiałabym być naprawdę zła.
— A nie jesteś?
Obie panie podtrzymywały rozmowę w żartobliwym tonie, ale nie zapomniały o rozgrywce szachowej. Lilith sięgnęła po białą figurę, którą zbiła i obracając ją w palcach wpatrywała się w anielską twarz Michelle.
— Może i nie udało mi się z Alice, ale na jednej duszy wojna się nie kończy. To była tylko jedna z bitw. Pamiętasz Roberta? No wiesz, tego narkomana. Nawet nie musiałam się zbytnio męczyć. Biedak szybko się poddał mojej woli. Świat jest pełen takich Robertów. Ostatnio zwiedzałam sobie Los Angeles. Zabawne, że ludzie nazywają je Miastem Aniołów, kiedy na każdym kroku można tam znaleźć osobę gotową sprzedać swoją duszę.
— Dobro zawsze zwycięży. Prędzej czy później. Wierzę w to.
— Ach tak, wiara — mruknęła Lilith, odrzucając biały pionek z powrotem na stół. — Wiesz co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Ludzie są z natury skłonni do zła. Czasem nawet niewiele musimy robić. Wystarczy spojrzeć na historię świata. Wojny, chciwość, żądza... Ludzie walczyli nawet w imię wiary. Palenie na stosie, krucjaty... Ach, ta Święta Inkwizycja. Czy to nie był wynalazek waszych duchownych?
Michelle jak zwykle zachowała spokój. Popatrzyła na Lilith z powagą, ale i dobrocią.
— Ludzie czasem popełniają błędy. Właśnie dlatego są ludźmi. Jednak to nie znaczy, że są źli. To od nich zależy jaką drogą pójdą.
— No tak. Jakbym mogła zapomnieć. Wolna wola — powiedziała szyderczo diablica.
Michelle wykonała ruch gońcem, a później przeniosła wzrok na widok rozciągający się za wysłanniczką piekieł.
Sucha ziemia nie rodziła żadnych plonów, trawa nie rosła, a klika drzew, jakie się tam znalazły, były uschnięte. Grzało za to słońce. Palące słońce. Dom Lilith był miejscem, gdzie prawie żadne zwierze nie mogło żyć. Pustkowie chłostane gorącym wiatrem.
— Możesz się śmiać, ale ty też wybrałaś swoją drogę — odezwała się w końcu.
Pełne, czerwone wargi Lilith zacisnęły się, kiedy ta dostrzegła w błękitnych oczach anielicy współczucie, miłość i ciepło. Czyżby ona się nad nią litowała? Smuciła losem jaki ją spotkał? Roześmiała się głośno.
— Nie żałuj mnie. Żałuj siebie.
— Dobro jest silne, zwycięży.
— Powtarzaj to sobie jak mantrę — powiedziała Lilith i w tej samej chwili zbiła biały pionek. — Spójrz na świat. Wiesz ilu ludzi siedzi w więzieniach? A pomyśl ilu tam jeszcze trafi. Ilu ludzi zabito i ile jeszcze zginie. A kłamstwo? Oszustwo się pleni. Wskaż mi człowieka, który ani razu nie zgrzeszył! Pokaż tę dobrą, białą owieczkę. Zdrady, przekręty, pycha, gniew, chciwość. Gdzie się podziało to twoje dobro?
— Mówisz tak, bo zło łatwiej dostrzec. Dobro jest spychane przez zło, to prawda, ale jest w życiu każdego człowieka. W uśmiechu, w ciepłym spojrzeniu, w wyciągniętej, pomocnej dłoni. Jest w matce rodzącej dziecko. Jest w dziecku pomagającym bliskim. Jest w mężu, dbającym o rodzinę. Jest w młodym człowieku, który podaje staruszce słoik ze sklepowej półki, bo ona tam nie dosięgnie. Jest w babci piekącej ulubione ciasto wnuków, bo wie, że się ucieszą. Jest w starszym bracie broniącym siostry. Jest w dziewczynce karmiącej bezdomnego kota i w wolontariuszach schroniska. Jest w każdym, kto nie przejdzie obojętnie obok drugiej istoty.
Lilith patrzyła w milczeniu na Michelle. W końcu ta druga podniosła się i zbliżyła do balustrady mostu.
— Chodź, pokażę ci co się dzieje z Alice.
Diablica zerknęła najpierw na przedstawicielkę niebios, a później na szachownicę. Uniosła dłoń, uśmiechając się przebiegle.
— Nie próbuj oszukiwać. Zostaw szachy i podejdź do mnie — powiedziała jasnowłosa, nawet nie patrząc w stronę Lilith.
— Skąd wiedziałaś, że chcę troszeczkę namieszać? — zapytała zawiedziona tym, że nie udało jej się przechytrzyć anioła.
— Bo ty zawsze chcesz namieszać. Spójrz.
I Lilith spojrzała w czystą toń wody. Najpierw widziała tylko odbicia dwóch tak różnych od siebie twarzy. Obie były nieziemsko piękne, chociaż każda na swój własny sposób. Jednak po chwili odbicie uległo zmianie. Woda była niczym zwierciadło, które posiadała wysłanniczka piekła. Pokazywało życie ludzi lub wybranego człowieka, jak w tym wypadku.
Alice stała naprzeciwko komody i przyglądała się fotografiom w ramkach. Jedna przedstawiała młodą parę jaką byli państwo Rose, druga – małą Ann, trzecia – małego Jamesa, czwarta – ośmioletnią Annabellę i Alice oraz dwunastoletniego Jamesa, a piąta, ostania była robiona w kwietniu podczas osiemnastych urodzin Ruby i były na niej trzy przyjaciółki.
Blondynka stała w środku, po jej prawej stronie znajdowała się Ann. Dziewczyna uśmiechała się szeroko, a jej ciemnobrązowe oczy błyszczały radośnie. Z lewej strony Alice nieśmiało spoglądała Ruby. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że jest chora. Miała okrągłą, zarumienioną z podekscytowania twarz, lśniące, orzechowe oczy i delikatny uśmiech, który powodował, że na jej policzkach pojawiały się urocze dołeczki. Wszystkie trzy były wtedy bardzo szczęśliwe i nie miały pojęcia co przyniesie przyszłość.
Patrząc na te zdjęcie Alice poczuła dziwny uścisk w żołądku, zapiekły ją oczy i miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Od śmierci Ruby minęły niecałe dwa lata, a blondynka wciąż łapała się na tym, że czasem w chwilach euforii chce do niej zadzwonić i podzielić się dobrymi nowinami. Rok temu, kiedy zbliżał się osiemnasty kwietnia, zastanawia się co mogłaby kupić jej na urodziny, a przejeżdżając w pobliżu jej domu niejednokrotnie zbliżała się do furtki i dopiero wtedy uświadamiała sobie, że szatynki tam nie ma. Od lat były przyjaciółkami, ale podczas ostaniach miesięcy, gdy Ruby chorowała Alice przywiązała się do niej jeszcze bardziej i uważała ją niemal za siostrę.
— Ja też za nią tęsknię. — Usłyszała cichy, męski głos, a kiedy podniosła głowę dostrzegła smutne spojrzenie zielonych oczu.
Mark prawie nic się nie zmienił. Wciąż był wysoki jak tyczka i tak jak tyczka chudy. Jego ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, a wzrok miał pełen miłości, gdy spoglądał na zdjęcie uśmiechniętej twarzy Ruby.
— Ciągle ją kochasz, prawda? — zapytała Alice, chociaż znała odpowiedź.
— Spójrz co od niej dostałem na walentynki.
Mark wyjął spod koszuli owalny, srebrny wisiorek na długim łańcuszku. Otworzył go i dwudziestolatka zobaczyła, że w środku znajduje się zdjęcie chłopaka i jej przyjaciółki oraz napis. Od razu rozpoznała co to jest. Prawie od początku lutego Ruby stale przebywała w szpitalu i to właśnie Alice pomogła jej przy tym prezencie.
— To zdjęcie było zrobione w sylwestra. Ruby pięknie na nim wyszła, prawda? — spytał z uśmiechem brunet, a zaraz, nie czekając na odpowiedź, odczytał napis. — Wolę jedno życie z tobą niż samotność przez wszystkie ery tego świata.
— To cytat z „Władcy pierścieni” — powiedziała Alice.
— Tak. Niektórzy mówią, że nasza miłość jest... zaskakująca. Nie byliśmy ze sobą zbyt długo, nawet długo się nie znaliśmy. No i w końcu jestem młody, w życiu spotkam jeszcze niejedną dziewczynę i niejedną miłość. Ale wiesz co? To już nie będzie to samo. Przed Ruby nie miałem nikogo i wiem, że ona też nikogo nie miała. Wielu uważało mnie za dziwaka. Zawsze za wysoki. Zawsze za chudy. Byłem trochę takim samotnikiem, odludkiem, żyjącym w świecie książek. I nagle pojawiła się ona. Siedziała na ławce i czytała Tolkiena. Pomyślałem, że to znak. Zagadałem, a Ruby, choć początkowo wydawała się speszona, podjęła rozmowę. Wystarczyło, że spojrzała na mnie tymi swoimi niezwykłymi oczami, uśmiechnęła się ujmująco i już wiedziałem. A do tego okazała się jeszcze niesamowicie wrażliwą i inteligentną dziewczyną. Wpadłem jak śliwka w kompot. Rozumiesz o co mi chodzi?
Alice zerknęła w kierunku Jamesa, bawiącego się z małą Michelle i przytaknęła.
— Siła prawdziwej miłości bywa powalająca — powiedziała. — Zwłaszcza tej pierwszej.
— Nie mówię, że z nikim się już nie zwiążę, ale jak do tej pory nie spotkałem nikogo z kim chciałbym być. No i...
— Nie chcesz zapominać o Ruby?
— Wątpię bym kiedykolwiek mógł całkiem o niej zapomnieć.
Blondynka przyjrzała się uważnie Markowi. Cieszyła się, że Ruby go spotkała, ale jednocześnie pomyślała, że szkoda jego przyszłej dziewczyny, bo prawdopodobnie będzie musiała walczyć ze wspomnieniem po jej przyjaciółce. A który żywy człowiek jest w stanie konkurować z wyidealizowanym wyobrażeniem?
— Uwaga! Tort idzie!
Alice i Mark odwrócili się w stronę reszty imprezowiczów akurat w momencie, gdy do salonu weszła Charlotte, niosąc waniliowo-truskawkowe ciasto z wetkniętą w nie płonącą świeczką w kształcie cyfry dwa.
— Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam...
James podał małą jubilatkę Ann i włączył się do śpiewu. Na koniec wszyscy zaczęli klaskać, a Michelle z szerokim uśmiechem na ustach także zaczęła bić brawo. Dziewczynka wyglądała uroczo w falbaniastej, czerwonej sukience i sterczącym na czubku głowy kucykiem.
— No a teraz zdmuchujemy świeczkę, kochanie — powiedziała Annabella, pochylając się wraz z córką nad tortem.
Gdy płomień zgasł ponownie zabrzmiały oklaski, a wśród nich można było usłyszeć dziecięcy śmiech.
Wkrótce James podszedł do Alice niosąc dwa talerzyki z ciastem, podał jej jeden i pocałował dziewczynę w czoło. Blondynka uśmiechnęła się.
Była szczęśliwa, że są ze sobą. Ann, mimo początkowego zaskoczenia, zaakceptowała ich związek, zupełnie tak jak i państwo Rose. Gorzej było z Jane, ale i ona w końcu przełamała swoją niechęć, widząc radość córki. A poza tym teraz i mama Alice nie była sama. Znajomość z Peterem przetrwała i po pierwszej randce nastąpiły kolejne. Jednak żadne z nich nie speszyło się, by jakoś to sformalizować. Jane nie była chętna by znów zostać mężatką, mówiła, że odpowiada jej to, co ma i nie chce niczego zmieniać. A Peter nie naciskał.
— Nie smakuje ci tort?
Alice uniosła głowę i zobaczyła stojącą obok niej Annabellę. W upiętych wysoko ciemnych włosach i białej, dzianinowej sukience wyglądała prawie tak jak przed ciążą, a może jeszcze lepiej. Nie odzyskała w pełni swojej zabójczo szczupłej figury, ale wielokrotnie mówiła, że odpowiada jej taki stan rzeczy, bo ma bardziej kobiecie kształty. W przeciągu tych dwóch lat stała się dojrzalszą, bardziej odpowiedzialną kobietą. Matką. Alice wiedziała, że jej przyjaciółka przeżyła niejedną chwilę zwątpienia, wielokrotnie czuła się bezsilna i zagubiona, czasem nie dawała już rady zajmować się córką oraz zamartwiała się o ich przyszłość. Dzięki pomocy swoich rodziców Ann mogła pozwolić sobie na pracę na pół etatu w klubie Jamesa. Wkrótce zamierzała też dokończyć swoją edukację, a w planach miała nawet zapisanie się do szkoły teatralnej. Alice podziwiała ją za determinację i siłę. Na ponad półtora roku poświęciła się całkowicie macierzyństwu i Małej Mi, jak bliscy nazywali Michelle. Jednak nigdy nie zapomniała o swoich marzeniach.
— Smakuje, po prostu się zamyśliłam — odpowiedziała Alice.
— Nad czym?
— Nad życiem i nad tym ile się w nim zmieniło. Ty masz już dwuletnią córkę, pracujesz, powoli dążysz do wyznaczonego celu. Ja jestem z Jamesem i studiuję medycynę, tak jak zawsze chciałam. Moja mama w końcu zapomniała o ojcu i znów jest szczęśliwa.
— Życie bywa zaskakujące — powiedziała Annabella. — Pomyśl tylko, że jeszcze ponad dwa lata temu byłyśmy zwykłymi nastolatkami, martwiącymi się o niezapowiedzianą kartkówkę w szkole.
— Ty się nigdy nie martwiłaś o niezapowiedziane kartkówki — zaśmiała się Alice.
— Fakt. To zawsze Ruby — urwała nagle i dokończyła smutniejszym głosem — strasznie się wszystkim przejmowała.
— Mama! — krzyknęła nagle Michelle, biegnąc w stronę Ann.
— Zaraz cię złapie, ty mały karaluchu — śmiał się Mark, goniąc dziewczynkę.
— Mama, mama! Wujek łapać — zapiszczała mała, z uśmiechem wtulając się w swoją rodzicielkę.
— Tak? No to już cię nie złapie, bo ja cię mam — powiedziała Annabella i zaczęła łaskotać córeczkę.
Alice przez chwilę z wielką radością przyglądała się chichoczącej Michelle i dwójce dorosłych prawie tak bardzo rozbawionych jak dziewczynka. Jednak później jej wzrok przyciągnął James, stojący na tarasie i palący papierosa. Blondynka podeszła do niego i oparła się o balustradę, zerkając na swojego chłopaka.
— Wszystko w porządku? — zapytała, widząc zamyśloną minę bruneta.
— Tak, po prostu przed chwilą dzwonił do mnie Charles.
— Jakieś kłopoty w klubie? — dopytywała się, przypominając sobie, że Charles to kolega Jamesa i jego wspólnik od trzech miesięcy.
— Nic wielkiego. Poradzę sobie z tym — powiedział, a za chwilę popatrzył na lawendową sukienkę Alice z dezaprobatą. — Czy ty wiesz, że jest styczeń i jest zimno? Przeziębisz się jeśli będziesz paradować na dworze w takiej sukience. Do domu, już!
Dziewczyna śmiała się, gdy brunet z bardzo poważną miną poganiał ją, by szybciej wchodziła do salonu. Sam oczywiście podążył za nią i gdy tylko znów znaleźli się w ciepłym pokoju przyciągnął do siebie Alice i czule pocałował.
— Jakie to romantyczne — skomentowała Lilith, wykrzywiając usta w ironicznym uśmiechu.
— Miłość — odrzekła Michelle, podnosząc wzrok na swoją rozmówczynię.
— Ciekawe na jak długo.
— Niezbadane są wyroki boskie.
Diablica roześmiała się, a jej wzrok wyrażał politowanie. Odepchnęła się szybko od balustrady i znów spojrzała na szachownicę. Z niezadowoleniem stwierdziła, że przegrywa tę rozgrywkę. Jasnowłosa, jakby czytając w jej myślach, oznajmiła:
— Tym razem ci się nie udało.
Oczy ciemne jak najstraszniejsza noc spotkały się z oczami tak jasnymi i pogodnymi jak letnie niebo. Twarz Lilith przybrała pewny siebie wyraz, a cała jej postawa mieściła się w jednym słowie – buta. Z gracją odrzuciła włosy do tyłu i uśmiechnęła się wyniośle.
— To była tylko bitwa. Prawdziwa wojna jeszcze się nie zaczęła.
Michelle nie wyglądała na przestraszoną. Była raczej zaciekawiona. Jej wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu i czekała na to, co jeszcze usłyszy.
— Nazwali tego małego bachora twoim imieniem. Interesujące, czyż nie?
— O co ci chodzi, moja droga?
Lilith roześmiała się głośno.
— Chyba wiem jaki będzie mój następny cel.
Anielica chciała już coś powiedzieć, ale wysłanniczka piekła odchodziła właśnie dumnym krokiem. Jej biodra kołysały się kusząco, a rudoczerwone włosy powiewały lekko. Była tak pewna swego, że Michelle aż się uśmiechnęła.
— Duch pyszny poprzedza upadek — powiedziała cicho, na co Lilith odwróciła się nagle i ich wzrok znów się spotkał.
— Przyganiał kocioł garnkowi — Usłyszała jasnowłosa mimo dzielącej ich odległości






Ten ostatni rozdział miał się pojawić dużo, duuużo wcześniej, ale przez splot różnych wydarzeń  (sesja, ferie, strata napisanej części epilogu i inne problemy) publikuję go dopiero teraz. 
Cóż mogę powiedzieć... To koniec tego opowiadania. Było mi bardzo miło pisać je i czytać wszystkie Wasze komentarze. Dziękuję każdej osobie, która tu zaglądała, czekała na ciąg dalszy, czytała, no i oczywiście komentowała. Dziękuję za każde miłe słowo i wszelkie rady oraz uwagi. Gdyby nie Wy to nie miałabym dla kogo pisać. 
Szczerzę mówiąc zastanawiam się czy w przyszłości (bliżej nieokreślonej) nie napisać kontynuacji z tym, że główną bohaterką byłaby nastoletnia Michelle. Pomysł pojawił się podczas pisania epilogu. Mam już w głowię nawet zarys historii. Jednak to tylko mgliste plany. Obecnie piszę coś innego, ale z racji tego, że idzie mi to bardzo powoli (plan i ilość zajęć w tym semestrze mi nie sprzyja) to nie daję Wam jeszcze linku do nowego opowiadania. Najpierw chciałabym napisać kilka rozdziałów na zapas i dopiero wtedy ruszyć z publikacją. Obiecuję, że gdy to nastąpi zamieszczę tutaj post z opisem opowiadania i linkiem do bloga. 
Jeszcze raz bardzo dziękuję za to, że byliście ze mną tyle czasu i mam nadzieję, że będziecie czytać moje nowe opowiadanie, kiedy już się pojawi.
Trzymajcie się i... do zobaczenia :)

Obserwatorzy