Layout by Raion

piątek, 26 września 2014

Rozdział 17


 „Miłość – najbardziej zdradliwa choroba na świecie:
zabija cię zarówno wtedy, gdy cię spotyka,
jak i wtedy, kiedy cię omija”.
Lauren Oliver „Delirium”
 
Annabella i James nieśli torby pełne zakupów na niedzielny obiad, który wkrótce miała przygotować ich mama. Oboje bardzo się śpieszyli, bo Charlotte uwijała się jak w ukropie, by jak najlepiej wypaść w oczach wciąż narzekającej na wszystko teściowej. Rodzeństwo wpakowało prowiant do bagażnika samochodu i już miało odjechać sprzed hipermarketu, kiedy pojazd przy odpalaniu zarzęził i zgasł. Brunet ponowił próbę uruchomienia auta, ale rozrusznik tylko zacharczał.
Poczekaj tu powiedział James i trzasnął drzwiami.
Dziewczyna przyglądała się jak jej brat podnosi maskę, a po chwili milczenia, woła:
Usiądź za kierownicą i spróbuj odpalić.
Ann przesiadła się szybko na miejsce obok i przytrzymując sprzęgło przekręciła kluczyk w stacyjce. Bez powodzenia. Przeklęła pod nosem i nieufnie zerknęła na wskaźnik paliwa.
Tankowałeś, no nie?
Wczoraj odparł młody mężczyzna, a później otworzył bagażnik i wrócił do podniesionej maski z jakimś niewielkim urządzeniem.
Osiemnastolatka czekała cierpliwie przez dwie minuty aż w końcu nie wytrzymała i zapytała:
— Co robisz? Wiesz co się stało?
James widocznie skończył ze sprawdzaniem stanu pojazdu, bo zatrzymał się obok siostry i z pewnością w głosie odpowiedział:
— Akumulator. Rozładował się.
Annabella nie była wybitną specjalistką w dziedzinie motoryzacji, ale wiedziała co oznacza rozładowany akumulator. Popatrzyła bezradnie na brata i stwierdziła:
— Mogę popchać.
Brunet pokręcił głową.
— Lepiej będzie jak pojedziemy tramwajem. Po auto wrócę później z kolegą, to odpalimy je na kable.
— Tramwajem? — jęknęła.
— Pójdziemy przez park to skrócimy sobie drogę. Chodź po torby.
Osiemnastolatka nie była zbyt zadowolona takim obrotem zdarzeń, ale co miała robić? Posłuchała brata i teraz oboje szli brukowaną ścieżką, śpiesząc na przystanek.
Dzień był ciepły i słoneczny, więc ludzi w parku było całkiem sporo. Co krok można było natknąć się na matki z wózkami, zakochane pary, właścicieli czworonożnych pupili i sportowych zapaleńców. Każdy z nich zajęty był swoimi sprawami i nie zwracał uwagi na pulchną dziewczynę w dresie, która truchtała sobie spokojnie.
To było już drugie okrążenie Ruby i nastolatka zdążyła złapać zadyszkę. Zwolniła do niespiesznego marszu, próbując unormować oddech. Kuło ją w boku, a serce wybijało niespokojny rytm.
Aby dojść do ławki — pomyślała szatynka. — Usiądę i trochę odpocznę. Dosłownie minutkę.
Nagle zrobiło jej się słabo. W uszach szumiało, a przed oczami pojawiły się mroczki. Do tego doszło uczucie duszności. Dziewczyna przymknęła powieki, ale to nie pomogło. Drzewa falowały, a Ruby miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Po plecach spłynęła jej strużka potu. Czuła się jak dziecko, które wysiadło właśnie z karuzeli. Tylko że teraz nie było przy niej rodziców, którzy by się nią zaopiekowali. Była sama i bała się, że za chwilę zemdleje. Upragniona ławka znajdowała się poza zasięgiem nastolatki. Uklękła więc na trawie i czekała aż jej przejdzie.
— Ruby? Ruby! Wszystko w porządku?
Głos wydawał się znajomy, ale szatynka nie miała siły, by wykonać najmniejszy ruch, a co dopiero odpowiedzieć.
— Jasne, że nie jest w porządku. Nie widzisz jak wygląda?
Tym razem odezwał się mężczyzna i dopiero teraz siedemnastolatka zorientowała się z kim ma do czynienia. Powoli otworzyła oczy i uniosła głowę.
— Jasne, że widzę. Ruby?
Ann pochyliła się nad przyjaciółką. Wyglądała na naprawdę zaniepokojoną.
— Co się stało? Co ci jest?
— Kręci mi się w głowie — odpowiedziała słabo.
— Połóż się. Trzeba unieść ci nogi — odezwał się James.
Annabella pomogła koleżance położyć się, a jej brat przytrzymał nogi szatynki w górze. Cała trójka milczała, ale po jakimś czasie Ruby powiedziała:
— Już mi lepiej.
— Może jeszcze poleż — poradziła brunetka.
Po upływie kolejnych kilku minut nastolatka podniosła się powoli do pozycji siedzącej. Czuła się w miarę dobrze. Świat przestał wirować, a dzwonienie w uszach ustąpiło już prawie całkiem.
— Ale mnie przestraszyłaś — wyznała Ann z wyraźną ulgą w głosie.
Ruby przeprosiła. Teraz, kiedy wszystko wróciło do normy i mogła już ustać na nogach o własnych siłach, było jej strasznie głupio, ale z drugiej strony cieszyła się, że ktoś znajomy ją znalazł.
— Masz szczęście, że przechodziliśmy. Chodź, powinnaś usiąść. Jesteś jeszcze bardzo blada.
Dziewczyna z zawstydzeniem popatrzyła na Jamesa, ale ten uśmiechnął się do niej ciepło i delikatnie wziął pod ramię, prowadząc w stronę ławki. Dała mu się tam zaprowadzić, w duchu nie posiadając się z radości, że choć na chwilę może go mieć przy sobie. To było miłe uczucie.
— Na pewno już wszystko dobrze? — dopytywała się Annabella. — Może powinniśmy zawieźć cię do szpitala.
Siedemnastolatka nerwowo pokręciła głową. Nie chciała nigdzie jechać.
— Nie, nie. Naprawdę nie ma potrzeby. Wszystko ze mną dobrze. To tylko chwila słabości.
Rodzeństwo Rose przyjrzało się jej uważnie, jakby oceniając czy mówi prawdę. W końcu James przemówił:
— No... dobrze. Skoro nie chcesz i mówisz, że wszystko okey.
— Chwila — mruknęła Ann i wyjęła z kieszeni spodenek wibrujący telefon. — To mama.
Kiedy brunetka rozmawiała ze swoja rodzicielką, Ruby była wciąż pod nadzorem młodego właściciela klubu. Jego uważne spojrzenie wprawiało szatynkę w zakłopotanie. Jeszcze nigdy żaden chłopak nie poświęcał jej aż tyle uwagi. Tylko że początkowe zakłopotanie przeszło w coraz większe zażenowanie, kiedy dziewczyna uświadomiła sobie jak musi teraz wyglądać. Ubrana w rozciągnięty, szary dres, blada i spocona z całą pewnością nie wywoływała pozytywnych wrażeń. Przez moment chciała zerknąć na Jamesa, by to sprawdzić, ale w ostatniej chwili zrezygnowała.
Wyglądam jak słonica po kąpieli w bajorze — pomyślała.
Annabella wróciła do nich dźwigając trzy torby, których wcześniej Ruby nie zauważyła.
— Mama domaga się zakupów i pomocy w gotowaniu. Babcia podobno jest już w drodze.
— Ktoś powinien odprowadzić twoją przyjaciółkę do domu — powiedział chłopak, a szatynka z żalem zauważyła, że nie użył jej imienia.
— Masz rację. Cholercia — wymamrotała Ann. — Dobra, jakoś doniosę zakupy na przystanek, a stamtąd już blisko do domu.
— Chwileczkę. Ja mam ją odprowadzić? — zapytał zaskoczony James.
Siedemnastolatka poczuła nieprzyjemny uścisk w żołądku.
— Nikt nie musi mnie odprowadzać. Sama sobie poradzę. Idźcie i pomóżcie swojej mamie. Naprawdę, nic mi już nie jest.
Jednak jej przyjaciółka nie dała się przekonać.
— Nie ma mowy. Nie zostawię cię samej w takim stanie. A jak zemdlejesz? James na razie nie jest potrzebny w domu, bo jedyne co może zrobić z produktami to je zjeść. A tak? Spełni dobry uczynek i zaopiekuje się tobą.
Szatynka popatrzyła na starszego brata Annabelli z obawą. Nie chciała robić mu kłopotów. A już na pewno nie pragnęła, by uważał ją za biedne dziecko, którym trzeba się koniecznie zająć.
Boże, jaki wstyd.
— Jeśli chcesz zdążyć na tramwaj to lepiej już idź — powiedział, przeczesując dłonią włosy.
Ruby nie marzyła o niczym innym jak zapaść się pod ziemie albo schować do mysiej dziury. James natomiast posłał jej uśmiech i zapytał:
— To gdzie mieszkasz?
— Niedaleko — odrzekła i podała swój adres.
— Chyba kojarzę, gdzie to jest. Chodźmy.
Przez dłuższy czas żadne z nich się nie odzywało, a nastolatka miała wrażenie, że każda napotkana osoba dziwnie się na nich gapi. Pewnie była przewrażliwiona, ale myśli w jej głowie aż krzyczały: Nie pasujesz do niego. Zresztą dziewczyna zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że mimo jej najszczerszych chęci, nie ma najmniejszych szans u bruneta.
— Na pewno wszystko okey?
— Tak — powiedziała, powoli mając dość tej nadmiernej troski, zwłaszcza że obecnie znów straciła nadzieje. Ale jakie nadzieje? Przecież żadnych nigdy nie było. — Po prostu dziś musiałam zbyt mało zjeść i zbyt długo ćwiczyć. Organizm nie wytrzymał i... Zdarza się. To nic wielkiego.
— W porządku.
I znów cisza. Siedemnastolatka bardzo chciała znaleźć się już w domu, a dokładniej w swoim pokoju. Mogłaby się tam zaszyć aż do obiadu i przeczytać jakąś książkę. Ale nie romans. Co to, to nie. Może fantastykę. Nie. I tak za dużo bujała w obłokach. Lepiej jakiś kryminał.
— To tam. Mieszkam po drugiej stronie ulicy. Nie musisz mnie już dalej odprowadzać. Dziękuję za pomoc.
— Nie ma za co, Robyn — odparł James i chciał coś jeszcze dodać, ale słowa zamarły mu na ustach, kiedy przez ułamek sekundy szatynka popatrzyła na niego z mieszanką wyrzutu i smutku, a później szybko odwróciła się i odeszła.
Dziewczyna przygryzła wargę i z trudem powstrzymywała łzy. Nazwał ją Robyn. Pomylił jej imię. Niby niezbyt ważny błąd, może nawet przejęzyczenie, ale to bardzo zabolało Ruby.
To nie ma znaczenia — powtarzała sobie. — On jest nieosiągalny, od samego początku to wiedziałam.
***
Ecila siedziała w jasnej, przestronnej kuchni ojca i kończyła jeść obiad, a jednocześnie zastanawiała się jak delikatnie nakłonić tatę, aby zaprosił ją do siebie podczas nieobecności mamy. Grzebiąc w resztkach frytek, zerknęła na znajdującego się naprzeciwko niej mężczyznę.
— Dzisiaj nigdzie nie musisz iść, prawda?
Thomas podniósł wzrok na córkę:
— Obiecałem, że spędzimy niedziele tylko ze sobą i dotrzymam słowa.
— To może wieczorem urządzimy sobie maraton filmowy? Popcorn i w ogóle.
— Jasne. Co tylko chcesz.
Dziewczyna uśmiechnęła się i zjadła odrobinę kurczaka.
— A kiedy rozmawiałeś ostatnio z mamą to mówiła ci, że wyjeżdża w delegacje?
— Jane? Naprawdę? Ale przecież jest księgową.
Ecila przekazała tacie to, co powiedziała jej rodzicielka i czekała na jego reakcję. Tom zmarszczył brwi i upił trochę soku, a następnie zapytał:
— I zostawia cię zupełnie samą?
Nastolatka roześmiała się.
— Przecież mam już prawie osiemnaście lat. Potrafię o siebie zadbać. Co prawda nigdy nie rozstawałyśmy się na tak długo, w końcu na wakacje też zawsze jeździłyśmy razem, a kiedy wy byliście jeszcze małżeństwem to w trójkę, no ale pięć dni jakoś przeżyję.
— No tak, tak. Jesteś już prawie dorosła, a za chwilę rozpoczniesz studia.
Cholera jasna — pomyślała. — Nie zaprosi mnie.
— No właśnie. Tylko że mama mimo wszystko trochę się martwi. Sam wiesz najlepiej jaka potrafi być przewrażliwiona. Wszędzie wietrzy jakieś zagrożenie, a odkąd się rozwiedliście to... — dziewczyna przerwała i zrobiła zakłopotana minę.
Między ojcem a córką na chwilę zapadło niezręczne milczenie, ale Thomas w końcu odchrząknął i powiedział:
— Mogę porozmawiać z Jane. Powinna czuć się spokojniejsza, kiedy na ten czas zamieszkasz ze mną. W sumie to całkiem dobra okazja. Nie często możemy spędzić ze sobą dłużej niż dwa dni.
— Miałabym zatrzymać się u ciebie, tato?
— Jeśli chcesz i Jane się zgodzi — odparł.
Ecila nie martwiła się jakoś w ogóle o zgodę mamy. W końcu jej były mąż jest ojcem Alice i ma pełną władzę rodzicielską. A jeśli wszystko pójdzie dobrze to nim tydzień dobiegnie końca związek Amber i Thomasa będzie należał do przeszłości. Siedemnastolatka uśmiechnęła się szeroko:
— Jasne, że chcę.
***
Jane siedziała na kanapie w salonie i wpatrywała się w telewizor. Co chwilę przeskakiwała z kanału na kanał, popijając koniak i pochłaniając duże pudełko lodów waniliowych. Jak się szybko okazało co trzeci program emitował jakąś durną komedię romantyczną, na które kobieta nie miała najmniejszej ochoty. Szczyt desperacji osiągnęła, gdy między jedną a drugą taką produkcją dostrzegła, że główna bohaterka ma na sobie łudząco podobną suknię ślubną, w którą blondynka ubrana była w pamiętnym dniu osiemnaście lat temu.
Pogoda była cudowna, chociaż wszyscy się martwili, bo poprzedniego dnia padało. Jane wyjrzała przez okno rodzinnego domu i uśmiechnęła się do siebie, kiedy zobaczyła ogród pełen kwiatów skąpany w słońcu. To właśnie tam miała niedługo wziąć ślub. Goście byli już w drodze, a pastor i Thomas wraz z rodzicami oraz teściami czekali na dole. Do drzwi ktoś zapukał, a po chwili pokazała się ciemnowłosa głowa Charlotte.
— Widzę, że jesteś prawie gotowa — powiedziała.
To była prawda. Blondynka przebrała się już w białą suknie z podwyższonym stanem, która swobodnie spływała aż do podłogi, doskonale maskując lekko zaokrąglony brzuszek, a jej ręce i plecy okrywała delikatna koronka.
— Pomogę ci założyć welon, dobrze?
Charlotte podeszła do szafy i wyciągnęła z niej przezroczystą, zwiewną tkaninę.
Jane uśmiechnęła się do przyjaciółki. Cieszyła się, że jest przy niej w tak ważnym dniu. Znały się od dziecka i nie wyobrażała sobie innej druhny.
— Odwróć się.
Przyszła mężatka zrobiła to, o co prosiła ją brunetka i po chwili welon został umieszczony pod eleganckim, gładkim kokiem.
— Wyglądasz pięknie — powiedziała Charlotte i ucałowała pannę młodą w policzek.
— Ty też — przyznała Jane.
Druhna miała na sobie lawendową sukienkę bez ramiączek sięgającą kolan, a jej długie, proste włosy opadały na ramiona i plecy. Jednak to oczy zawsze przyciągały największą uwagę. Były duże, czarne, otoczone długimi rzęsami i zawsze błyszczały wesoło.
Wkrótce nadszedł czas, by zejść do ogrodu. Blondynka ujęła pod ramię szczęśliwego ojca i dała się zaprowadzić do przyszłego męża. Droga nie była długa, a po obu jej stronach ustawiono rzędy krzesełek. Jane aż promieniała, gdy kroczyła w rytm marszu weselnego. Nie mogła się doczekać, kiedy rozpocznie nowe życie u boku Thomasa. Mieli zamieszkać we własnym domu, a za pięć miesięcy zostać rodzicami.
Tom uśmiechnął się do narzeczonej, ujmując jej dłonie w swoje. Sama uroczystość minęła szybko i przez moment zdawało się Jane, że to tylko cudowny sen. Jednak gdy jej ukochany mężczyzna ją pocałował miała pewność, że wszystko jest rzeczywistością. Wspaniałą rzeczywistością. Kobieta wtuliła się w ramię męża, wdychając woń jego wody kolońskiej. Wtedy była w siódmym niebie.
To zupełne szaleństwo — pomyślała i przechyliła kieliszek całkowicie go opróżniając.
Telewizyjna para właśnie wypowiadała słowa przysięgi, zapewniając o swojej miłości, ale Jane nie dała im dokończyć. Wyłączyła odbiornik i odłożyła pilot na stolik.
— Niebo — prychnęła i nalała sobie kolejną porcję alkoholu. — Jeśli naprawdę istnieje to na pewno nie na ziemi. Ale piekło... Mój dzień ślubu był jego przedsionkiem.
Usta Jane wypełniły się koniakiem, a kiedy go przełknęła poczuła znajome pieczenie w gardle. Zaśmiała się gorzko i wygodniej ułożyła na kanapie.
— Twoje zdrowie Tom. Twoje i Charlotte. Dzisiaj mija rocznica waszej zdrady. Cieszmy się.
Kobieta wstała i na chwiejnych nogach podeszła do barku. Otworzyła go i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w poustawiane tam butelki.
Entliczek, pentliczek, czerwony... O! Tu się schowałeś, łobuzie zaśmiała się, wyjmując whisky.
Śmiała się do czasu aż niezgrabnie usiadła na podłodze, przy okazji o mało co nie upuszczając karafki.
Toast za każdą zdradliwą przyjaciółeczkę. Niech was piekło pochłonie! krzyknęła Jane i kolejna dawka trunku znalazła się w jej żołądku. Powinnam cię była zniszczyć, moja kochana Charlotte. Rozbić twoje małżeństwo tak jak ty rozbiłaś moje. Ale nie... ja nie...
Blondynka na kolanach przyczołgała się do okna i chwyciła się zasłony. Spróbowała wstać, ale zyskała tylko tyle, że materiał spadł na nią i całkowicie ją przykrył. Roześmiała się, odsłoniła twarz, a z jej ust wydobyło się westchnienie. Przymknęła oczy.
Drzwi do sali sądowej zamknęły się, a Jane odetchnęła z ulgą. To był koniec. Koniec sprawy i koniec jej małżeństwa. Mimo wcześniej zażytej aspiryny głowa dalej pobolewała kobietę. Nie powinna poprzedniego dnia pić tyle alkoholu, ale wtedy nie myślała o konsekwencjach.
Dziękuję za pomoc powiedziała blondynka do znajomej prawniczki, która ją reprezentowała.
 Nie ma za co. Dobrze, że się dogadaliście. To naprawdę ułatwiło rozwiązanie małżeństwa.
Jane spojrzała w kierunku swojego już byłego męża. On też rozmawiał ze swoim prawnikiem. Musiała przyznać, że Thomas zgodził się na jej warunki i nie robił zbędnych problemów. W zamian kobieta zapewniła, że nie będzie utrudniała mu kontaktu z córką.
Wychodząc z gmachu sądu Tom zatrzymał ją i odezwał się:
Przykro mi, że tak to się skończyło.
A mi nie powiedziała. Nasze małżeństwo było farsą i cieszę się, że już się skończyło. Ty też powinieneś być zadowolony. Znów jesteś wolny.
Mężczyzna zrobił zakłopotaną minę. Poprawił krawat i mruknął:
No tak... W każdym razie życzę ci powodzenia. W przyszły weekend chciałbym zabrać do siebie Alice.
Powiem jej o tym. Do widzenia.
Do widzenia, Jane.
Wpatrując się w sufit kobieta zastanawiała się co teraz robi jej córka. Może jest w kinie albo w teatrze z ojcem. A może siedzą sobie w domu przy kolacji. Może jest z nimi Amber. Skrzywiła się na wspomnienie o tej sztucznej blondynie, a później zaśmiała się, tak że aż się zakrztusiła.
— Upadłeś tak nisko, Tom.
Ale sama nie była wyżej. Tak naprawdę to w samotne wieczory sięgała dna. Nie raz przysięgłaby nawet, że pod palcami czuje muł i piach.
Jane okryła się szczelnie zasłoną i zamknęła powieki. Chciało jej się spać. Poniosła głowę i przez moment zastanawiała się czy da radę przenieść się na kanapę. Jak się okazało stanięcie na nogach nie było takie proste. Pokój był zadziwiająco niewyraźny, a wszystkie sprzęty i meble tańczyły kobiecie przed oczami.
— Jednak tu zostanę — wymamrotała i położyła się na podłodze. — Dobranoc, córeczko.




Wybaczcie, że zniknęłam na tak długo. Właściwie to na miesiąc, ale naprawdę nie miałam ostatnio zbyt wiele wolnego czasu. Jednak żyję i przybywam z kolejnym rozdziałem. Mam też nadzieję, że niedługo uda mi się skończyć pisać 18 i szybciej pojawi się na blogu niż 17. 

Obserwatorzy