„Czasem wydaje nam się, że Bóg
postawił na nas krzyżyk,
gdy tak naprawdę daje nam drugą
szansę.”
Rachel Van Dyken – „Toxic”
Ecila zamrugała, zaskoczona ciemnością
w jakiej się znalazła. Leżała na czymś miękkim, ale to nie było
łóżko Jamesa. Usiadła powoli, starając sobie przypomnieć co
zaszło. Pamiętała, że chciała uwieść chłopaka i... Alice. To
wszystko jej sprawka.
—
Witaj Ecilo — usłyszała
znajomy głos i w tej samej chwili dziesiątki świec zapłonęły,
rozjaśniając ogromną przestrzeń. —
Cieszę się, że wpadłaś z wizytą.
Dokładnie te same słowa powiedziała
kiedyś do Alice. A to oznaczało jedno. Wróciła do punktu wyjścia.
Jasnowłosa postać w szkolnym mundurku
stała kilka kroków od czerwonej kanapy, na której leżała Ecila.
Jej twarz była poważna, a głos chłodny. Uniosła brwi.
—
Nie cieszysz się z naszego spotkania? —
zapytała, o ironio, tak jak Ecila dawno temu.
Brunetka
poczuła uścisk w żołądku. Nie tak to sobie wszystko wyobrażała.
Została pokonana, ściągnięta z powrotem. Zacisnęła usta, a w
głowie krążyło jej tylko jedno pytanie: Jak?
— Byłam kiedyś wyjątkowo głupia.
Nie
da się ukryć — pomyślała
Ecila.
— Zaufałam ci. Dałam się oszukać —
ciągnęła Alice. — Wiesz, ile zła wyrządziłaś?
— Robiłam to, co uważałam za
słuszne — odparła, krzyżując ręce na piersi.
— Słuszne — prychnęła blondynka.
— Zabicie Roberta było słuszne?
— Był przeszkodą.
— Był niewinny! Nie zasłużył na
taki los.
Ecila wzruszyła ramionami. Nie miała
zamiaru dać się pouczać i pokonać. Będzie walczyła. Jeszcze nie
wszystko stracone, a przynajmniej tak sądziła.
— Śmierć to nie kara. To też nie
nagroda. To fakt. Nie trzeba robić nic, żeby sobie na nią
zasłużyć. Może to już był jego czas?
Alice pokręciła głową w
zdenerwowaniu. Odwróciła się i podeszła do dużego lustra w
złotej, kunsztownej ramie. Przyglądała się swojemu odbiciu.
— Robert nie był jedyną osobą,
która ucierpiała — wyszeptała blondynka. — Chodź Ecilo, chodź
i zobacz co zrobiłaś.
Kiedy obie dziewczyny stały już ramię
w ramię naprzeciwko zwierciadła, drobna dłoń Alice dotknęła go.
Przypominało to zmącenie gładkiej tafli jeziora. Zniekształcone
obrazy zaczęły drgać na powierzchni, aby po chwili ułożyć się
w całość.
To było mieszkanie Thomasa. Mężczyzna
wrócił do domu, który ku jego wielkiemu niezadowoleniu okazał się
pusty.
—
Alice? Alice!
Przeklął głośno. Tak jak
przypuszczał jego córka wyszła sobie bez pozwolenia z domu, a on
nie mógł się z nią skontaktować, bo zabrał jej ten durny
telefon. Mimo braku odpowiedzi, dla pewności zajrzał do sypialni
Alice. Była pusta. Tom bezradnie rozejrzał się po pokoju.
—
Cholera jasna, co też tej dziewczynie strzeliło do głowy. Mówiłem,
prosiłem...
Thomas sięgnął do kieszeni spodni po
swoją komórkę. Zamierzał zadzwonić do Charlotte i zapytać czy
jego córki nie ma u Annabelli. Jednak jego dłoń natrafiła na
telefon Alice. Przez długą chwilę wahał się i przekładał
urządzenie z jednej ręki do drugiej. Zabierając go nawet do głowy
mu nie przyszło, by przeglądać to, co się na nim znajduje. Jakby
nie było lekarska natura, ceniąca prywatność innych była w nim
głęboko zakorzeniona. Mówił sobie, że w innej sytuacji na pewno
nie szperałby w komórce córki. W innej sytuacji... Ale Alice nie
dość, że ostatnio inaczej się zachowywała, to jeszcze zniknęła!
Tom włączył telefon i od razu natknął
się na nieodebrane połączenie od Ruby. Dzwoniła cztery godziny
temu. Westchnął i z ciężkim sercem zaczął sprawdzać listę
kontaktów. Nie znalazł tam nic podejrzanego, chociaż zdziwił się,
że jego Alice ma numer do Victorii, córki Amber. Z tego co się
orientował obie dziewczyny za sobą nie przepadały. Zaskakujące
było też, że ze spisu połączeń wynikało, iż Alice
kontaktowała się z Victorią w czasie, gdy Amber mieszkała u
niego. Chociaż mogły ze sobą rozmawiać o Amber. Jej córka z
pewnością interesowała się tym co słychać u matki. Ale czy w
takim razie nie powinna skontaktować się z nią samą? No i czy
Amber nie chciała wiedzieć, co porabia jej dziecko, gdy z nią nie
mieszka?
Z oporem Thomas przeszedł do SMS-ów.
Niewiele tego było. Widocznie nastolatka musiała je w miarę
regularnie usuwać. Najnowsze pochodziły z soboty i były od Ruby.
Przyjaciółka Alice chciała się z nią spotkać, ale jego córka
twierdziła, że umówiła się właśnie z nim, co było kompletną
bzdurą. Tom, zachodząc w głowę dlaczego Alice skłamała, dalej
przeszukiwał jej telefon. To na co do tej pory się natknął było
pozornie niewinne, ale i zastanawiające zarazem. W końcu wszedł w
jeden z folderów z plikami i tam natknął się na jakieś nagranie.
Nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego, włączył je.
Najpierw usłyszał kobiecy śmiech,
którego nie rozpoznał od razu.
Thomas ożenił się ze swoją byłą
żoną, bo rodzina na niego naciskała, a dziecko było w drodze. Sam
mi to mówił. Tyle że ta jego głupia żonka nie potrafiła go
zatrzymać. Ja nie popełnię tego błędu.
—
Amber — powiedział cicho. —
To ona.
Kiedy to sobie uświadomił
zakręciło mu się w głowie. Słuchał dalej, a im więcej słyszał
tym bardziej nie mógł uwierzyć.
Ale z Thomasem jest inaczej. Jest
jeszcze młody, przystojny, wykształcony i przy kasie. Będzie mi z
nim dobrze... No i co? Nich sobie lata i do innych. Myślisz, że ja
któremuś facetowi byłam wierna? Najważniejsze to, że to ja będę
rządziła naszym majątkiem, a nie jakaś inna szmata.
—
Co za cholerna materialistka. Chciwa zołza —
wymyślał swojej kochance, chodząc nerwowo po pokoju.
Jak to może nie chcieć dziecka?
Będzie chciał, będzie. A przynajmniej będzie na nie płacił...
No jasne, że jestem sprytna.
W nagraniu słychać było tupot
obcasów. Coś zaszumiało i tyle. Koniec.
Thomas zatrzymał się na środku pokoju
córki, ściskając w ręce jej komórkę i był tak zaszokowany jak
nigdy w życiu. Nie mógł uwierzyć, że Amber go oszukiwała. Czuł
złość i coś jeszcze, coś co mu się nie często zdarzało. Czuł
się wykorzystany. Skrzywił się, bo nagle przypomniały mu się
słowa córki. Los bywa przewrotny, więc
uważaj z kim się wiążesz, tato, bo później możesz bardzo tego
żałować – powiedziała mu jeszcze dzisiejszego dnia. I wtedy do
niego dotarło, że ona o wszystkim wiedziała. Oczywiście, że
wiedziała, musiała skoro nagrała rozmowę Amber. Wiedziała i nic
mu nie powiedziała. W takiej sytuacji nie miał pojęcia na kogo
jest bardziej wściekły.
Zdenerwowany schował telefon Alice do
kieszeni i znów zaczął się przechadzać po jej pokoju. Nie
kochał Amber, to miał być tylko przelotny romans, jakich miał w
życiu wiele. Zamierzał niedługo się z nią rozstać. Jednak to, o
czym się przed chwilą dowiedział zabolało, rozgniewało, a
jednocześnie skłoniło go do zastanowienia, co jeszcze Alice
raczyła przed nim ukryć. Z Amber postanowił skończyć natychmiast
jak tylko pokaże mu się na oczy, oczywiście uprzednio wyjaśniając
sobie to i owo. A Alice? Co miał zrobić z córką? Jakie tajemnice
miała ona?
Thomas porzucił wcześniejsze skrupuły
i wyrzuty sumienia, a zabrał się do przeszukiwania pokoju Alice.
Wciąż trudno mu było uwierzyć, że ten cały Robert był jedyną
osobą w całym jej towarzystwie, która brała narkotyki.
Szperając w szufladach biurka obawiał
się, że znajdzie ślad jakichś niepokojących substancji, ale
tymczasem natknął się na coś innego. Na kolejne kłamstwo Amber.
Na jej wyciąg z konta i wezwanie do zapłaty. W przypływie złości
zgniótł je, ale zaraz się zreflektował i staranie wygładził. To
był ważny dowód, który zamierzał pokazać kochance w najbliższym
czasie.
— Widzisz? A jednak się rozstaną!
Nie musisz mi dziękować — odezwała się zadowolona Ecila,
zerkając na Alice, która wcale nie wyglądała na szczęśliwą. —
A jeśli chodzi o narkotyki, to nie musisz się martwić. Nic nie
znajdzie. Zresztą sama powinnaś o tym wiedzieć.
— Tu nie
chodzi o Amber czy narkotyki, ale o coś ważniejszego —
powiedziała smętnie. — Chodzi o zaufanie. Straciłam je.
—
Przesadzasz — zbagatelizowała sprawę brunetka.
— Tata
przeszukuje moje rzeczy, bo już mi nie wierzy. Nie ufa mi. Ale to
jeszcze nie jest najgorsze.
Tym razem lustro pokazało inny dom i
inny pokój.
Przez okno wpadały promienie słońca,
oświetlające pomieszczenie. Był dzień, wczesny, poniedziałkowy
ranek. Piękna, wiosenna pogoda diametralnie kontrastowała z tym co
działo się w niewielkiej sypialni.
Postawny, łysy mężczyzna ubrany w
starą, wojskową kurtkę pochylał się nad leżącą na podłodze
dziewczyną, nie zwracając zupełnie uwagi na zaschniętą kałużę
wymiocin i części telefonu.
— Ruby —
wyszeptał, odgarniając z jej twarzy brązowe włosy i dotykając
przy okazji zimnego policzka.
Dziewczyna wyglądała na zupełnie
spokojną. Spała śmiertelnym snem, z którego już nigdy miała się
nie obudzić. Jej oczy były zamknięte, usta sine, tak samo jak
policzek na którym leżała. Z łatwością można było dostrzec
ślady opadowe, a także stężenie pośmiertne.
— Dziecko,
kochanie, córeczko — powtarzał ojciec, gładząc chłodne ramie
Ruby. — Obudź się. Obudź się, maleńka.
Z każdym kolejnym słowem głos mu
coraz bardziej drżał aż mężczyzna wybuchł niepohamowanym
płaczem. Kilka słonych kropel spadło na policzek Ruby. Nie
rozumiał dlaczego jego córka leży bezwładnie na podłodze. To
było dla niego zupełnie nielogiczne.
— Mam tylko cie-ciebie. Nie możesz
m-mnie zostawić. Nie możesz... Och, dlaczego...? Powiedz mi,
dla-dlaczego?
Mężczyzna otarł twarz i uniósł
głowę. Dostrzegł jakieś papiery, leżące na nocnej szafce. Z
trudem podźwignął się na nogi i trzęsącymi dłońmi sięgnął,
jak się szybko przekonał, po wyniki badań oraz list pożegnalny.
Przez napływające łzy ledwo widział na oczy, ale czytał aż w
końcu upuścił kartki, zanosząc się głośnym szlochem. To był
koszmar. Czuł jakby jego najgorsze sny, najstraszniejsze obawy się
ziściły. Upadł na kolana.
— Moja biedna, moja mała, biedna
córeczka — płakał, gładząc włosy swojego dziecka. — To nie
twoja wina, ale powinnaś mi powiedzieć. Przeszlibyśmy przez to
razem. Dlaczego ja niczego nie zauważyłem? Co ze mnie za ojciec?
Obiecałem, że się tobą zajmę. Och, Boże, Boże. Czemu mi ją
zabrałeś?! Co ona ci zrobiła? Co ja ci zrobiłem, że zabierasz mi
wszystko. Najpierw żona, teraz dziecko... Czego jeszcze chcesz?
Czego jeszcze chcesz?!
Ociec tulił Ruby i zaklinał wszystkie
bóstwa, by zwróciły mu ukochaną córkę. Błagał o śmierć dla
siebie i życie dla niej. Zniósłby najgorsze katusze, gdyby tylko
jego dziecko żyło i cieszyło się zdrowiem. Zniósłby wszystko.
Zrobiłby wszystko. Wszystko.
Nagle scena zmieniła się, jakby ktoś
przełączył kanał w telewizorze.
Szpital. Niewielka, biała sala. Biały
stolik, białe krzesło i małe łóżko, na którym wśród białej
pościeli leżała Annabella. Była blada i zmęczona. Oczy miała
suche, a spojrzenie nieobecne.
— Czemu to zrobiłaś, kochanie? —
pytała Charlotte po raz piąty.
Cisza.
Matka przesiadła się z krzesła na
łóżko i wzięła dłoń córki. Była zimna i wilgotna. Pogładziła
ją delikatnie. Starała się zachować spokój, ale czuła się
zupełnie bezsilna. Ann nie chciała z nią rozmawiać i gdyby nie
lekarze to nie wiedziałaby, że jej ledwo pełnoletnie dziecko było
w ciąży.
— Proszę cię, Bell — zaczęła
jeszcze raz, stosując rzadko używanego, ale czułego zdrobnienia. —
Porozmawiaj ze mną.
— Już nie ma o czym — odparła Ann
i odwróciła się do matki plecami.
Charlotte ukryła twarz w dłoniach.
Chciało jej się płakać, tak jak płakała, gdy znalazła
przerażoną i cierpiącą córkę w łazience. A nawet wtedy ona nie
chciała się przyznać co jej się stało.
— Owszem, jest. Kocham cię, Bell i
martwię się. Chcę ci pomóc.
— Już za późno. — Usłyszała
przytłumiony przez poduszkę głos Annabelli. — Zabiłam je.
Zabiłam...
— Kochanie — odezwała się
Charlotte, pochyliła się nad córką i przytuliła ją. —
Wszystko będzie w porządku. Będzie dobrze.
— Jak może być w porządku skoro...
skoro zabiłam własne dziecko? Mamo...
Charlotte serce się krajało, kiedy
słyszała płaczącą Ann, ale nic nie mogła na to poradzić. Żadne
słowa nie mogły jej pocieszyć. Żadnej z nich nie dało się
pocieszyć.
— Czemu nic nie powiedziałaś, Ann?
— Bałam się. Potwornie się bałam,
że sobie nie poradzę. No i ciągle z tatą mi powtarzaliście,
żebym uważała na tych wszystkich imprezach, a tata dodatkowo nie
znosił kręcących się wokół mnie chłopaków.
— To wszystko dlatego, że się o
ciebie martwimy, córeczko.
— Wiem, wiem — zaszlochała. — Ale
zawsze mimo wszystko dawaliście mi dużo swobody. Ufaliście mi, a
ja was zawiodłam. Jak miałam wam powiedzieć, że... że jestem w
ciąży? Jak?
— Więc wolałaś nikomu nie mówić?
— zapytała łagodnie Charlotte, gładząc włosy dziewczyny.
Przez chwilę Annabella milczała, ale w
końcu wykrztusiła:
— Nie chciałam, żeby Felix się
dowiedział.
Kobieta zacisnęła usta. Poznała
Felixa, ale mieli okazję widzieć się tylko raz.
— To on jest... był ojcem dziecka?
Ann pokręciła głową.
— Spójrz na mnie, Bell.
Osiemnastolatka odwróciła się w
stronę mamy i spojrzała w górę, na jej poważną twarz i łagodne,
zielone oczy. To było zupełnie jak dawnej, gdy Annabella była
jeszcze dzieckiem i dręczyły ją koszmary. Charlotte przychodziła
wtedy do jej pokoju, głaskała po włosach i pocieszała. Prawdziwa
matka wie jak sprawić, by wszystkie upory zniknęły, a dziecko
poczuło się bezpiecznie.
Ann była beznadziejną matką.
Najgorszą matką. Pozbyła się maleńkiej, niewinnej istoty, która
się w niej rozwijała. Na myśl o tym po policzkach dziewczyny
spłynęły kolejne łzy. A Charlotte jak dobra, kochająca matka je
otarła. To było w tym wszystkim najgorsze. Współczucie matki dla
innej matki, która nawet nie była godna się nią nazywać.
— Więc kim był ojciec?
Annabella przypomniała sobie postać
młodego, niebieskookiego chłopaka z burzą kręconych, brązowych
włosów. Miał długi, prosty nos i wystającą brodę, a nawet
całkiem ładny uśmiech. Ben. Kiedyś jej się podobał. Ben. Kiedyś
wydawał się sympatyczny. Ben. Kiedyś myślała, że go kocha. Ben.
Zawiódł ją. Ben. Skrzywdził. Ben. Chciała wymówić to imię,
ale nie potrafiła się przemóc. Było jej wstyd.
— A czy to ważne? — zapytała,
spuszczając wzrok, by nie widzieć zaniepokojonej mimy mamy. — Nie
chcę o nim rozmawiać.
Charlotte westchnęła i spróbowała z
innej strony.
— A skąd miałaś tabletki?
— Zamówiłam przez internet —
powiedziała Ann ledwo słyszalnym głosem i zaraz zakryła twarz
dłońmi. — Nie mówmy już o tym. Nie mówmy. Proszę cię.
— Ann, skarbie...
— Przestań! — krzyknęła
Annabella, szybko podnosząc się do pozycji siedzącej. — Przestań
być dla mnie taka dobra. Nie zasłużyłam na to.
Kobieta uważnie przyjrzała się
zaczerwienionym oczom córki, jej bladej twarzy i drżącym ustom.
— Wolałabyś, żebym na ciebie
wrzeszczała?
— Tak! — zapewniła z mocą. — Ja
bym tak zrobiła. Ja... ja...
— Krzyki i oskarżanie niczego nie
zmienią, Ann. Ty wiesz, że źle postąpiłaś. Bardzo źle i widzę,
że tego żałujesz. Podjęłaś w życiu ważną decyzję i musisz
nauczyć się z nią żyć. Myślę, że to dostatecznie wiele jak na
tak młodą osobę. Uwierz mi, wiem coś o tym.
— Mamo...
Obraz się rozmył. Ecila zerknęła na
Alice. Jednak nic nie widziała, bo twarz dziewczyny przysłaniały
włosy.
— Sądzisz, że to wszystko moja wina?
— zapytała Ecila, a w jej głosie nie było żadnej skruchy.
— Myślę, że po części to też
moja wina — odparła i odwróciła się w stronę brunetki.
Płakała. Na policzkach Alice widać
było ślady łez, które lśniły w blasku świec, a w jasnych
oczach gościł prawdziwy smutek.
— Nie gadaj bzdur — powiedziała
Ecila i szybko odwróciła się plecami do swojego alter ego. —
Sami są sobie winni.
— Nieprawda. Byłaś w moim świecie.
Żyłaś moim życiem i spotykałaś się z moimi przyjaciółmi. Oni
ci ufali. Mogłaś temu zapobiec. Gdybyś tylko spotkała się z
Ruby, porozmawiała z nią. Mogłaś wesprzeć Ann, zamiast się z
nią kłócić i podsuwać myśli o przerwaniu ciąży. I wcale nie
musiałaś zabijać Roberta.
— No i co z tego?! — krzyknęła
Ecila, spoglądając gniewnie na Alice, ale zaraz jakby sobie coś
przypomniała i złagodniała. — Mogę to jeszcze wszystko
naprawić. Daj mi szansę.
Alice otarła łzy i pokręciła głową.
— Nie jestem aż tak głupia. Raz ci
zaufałam i to był największy błąd w moim życiu.
— Daj spokój — zaczęła brunetka,
zbliżając się do Alice wolnym krokiem. — Amber i twój ojciec
się rozstaną, a James jest twój. Nie wszystko poszło źle, a może
być jeszcze lepiej. Daj mi wrócić.
Spojrzenie Ecili przewiercało Alice.
Granatowe oczy miały w sobie coś magnetyzującego, przekonującego.
Ciemna strona wiedziała jak kusić. Na ustach blondynki pojawił się
uśmiech.
— Nic z tego — odpowiedziała
stanowczo. — Już nie możesz powiedzieć niczego w co będę
zdolna ci uwierzyć.
Alter ego Alice zmrużyło oczy.
— Nie chcesz mojej pomocy? —
zapytała Ecila, a później dodała. — Beze mnie niczego nie
osiągniesz. Masz za dobre serce. Nie poradzisz sobie.
— To ty tak twierdzisz — odparła
spokojnie Alice.
— Mówię prawdę.
Blondynka roześmiała się.
— A co ty możesz wiedzieć o
prawdzie? — zapytała, nagle poważniejąc. — Jesteś zła do
szpiku kości. Manipulujesz ludźmi. Jesteś egoistką. Nie chcę
mieć z tobą nic wspólnego.
— Jestem częścią ciebie.
— Może tak, może nie, ale nie dam
już ci kierować moim życiem. Miałam wiele czasu, żeby sobie
wszystko przemyśleć. Nie potrzebuję cię. Nie chcę cię.
— Nie chcesz? Ciągle to powtarzasz.
Nie chciałaś też, żebym szła do Jamesa, prawda? A może się
mylę?
Cisza.
— Oj, chciałaś, żebym tam poszła —
zaśmiała się Ecila. — Bałaś się do tego przyznać, ale
chciałaś...
— Nie chcę cię słuchać! Nie dam
się dłużej zwodzić. Twój czas się skończył. Przegrałaś. To
koniec. Jak dla mnie to możesz iść do diabła!
— Nie masz pojęcia co mówisz —
odezwała się Ecila, a jej oczy pociemniały nagle.
Alice w milczeniu, ale i z pewnym
zdziwieniem obserwowała jak dobrze znana brunetka zmienia się. Jej
rysy twarz się wyostrzyły, skóra zrobiła jeszcze bardziej blada,
a tęczówki czarne tak, że zlały się ze źrenicami. Włosy
natomiast wydłużyły się i przybrały ognistorudą barwę. Nawet
jej sylwetka się zmieniła. Nowa Ecila wyglądała na wyższą,
zgrabniejszą, miała pełniejsze kształty. Znikło z niej całe
człowieczeństwo. Postać stojąca przed Alice była piękna, ale to
było przerażające piękno. Nieosiągalne dla żadnej ludzkiej
istoty.
— Ecilo...
— Śmiesz mówić, że mnie nie
potrzebujesz, a nawet nie znasz mojego prawdziwego imienia. Wiesz kim
jestem, Alice? Wiesz z kim masz zaszczyt rozmawiać?
Alice milczała. W głowie miała
pustkę. Szumiało jej w uszach, a serce dudniło w piersi.
— Lęk. Czuję twój lęk, Alice. To
dobrze. Powinnaś się bać.
Po sali rozniósł się śmiech, a
właściwie chichot.
— Jestem Lilith i od wieków krążę
po tym twoim ludzkim, marnym świecie. Nawet sobie nie wyobrażasz
ilu ludzi cieszy się na spotkanie ze mną. Wszyscy ci chcący
pieniędzy, władzy, sławy... Wszyscy ci są skłonni oddać mi
nawet swoją duszę. A ty, Alice? Co z tobą?
Alice powoli otrząsnęła się z szoku
jakim była przemiana Ecili, a kiedy tak patrzyła na nową, nieznaną
twarz początkowy strach powoli znikał. Pomyślał o bliskich. O
tych wszystkich, których kochała i dla których powinna walczyć. O
mamie, o tacie, o Ruby, o Ann i o nim... o Jamesie. Uświadomiła
sobie, że bez jej zgody Lilith nie mogła nic zrobić. Znalazła w
sobie jakąś ukrytą siłę. Jakieś światełko w ciemności.
— Nie ma nic czego bym od ciebie
żądała. Nie ma nic co możesz mi dać — powiedziała, stając ze
złem oko w oko. — Nic nie jest warte, by oddać ci za to moją
duszę. Możesz sobie mówić co chcesz, ale moja odpowiedź brzmi
nie.
— To twoje ostanie słowo? Dam ci to o
czym zawsze marzyłaś. Dostaniesz wszystko, wystarczy tylko...
— Powiedziałam nie! Wracaj tam skąd
przyszłaś.
— Ale...
I wtedy to zobaczyły. Obie. Nad głową
Alice, gdzieś wysoko zabłysło maleńkie światełko, zupełnie jak
robaczek świętojański. Jednak szybko rosło. Po chwili zaczęło
przypominać gwiazdę, później było wielkości żarówki, a
jeszcze później przybrało kształt kuli do kręgli. A później...
Blask tego światła był tak duży, że Alice musiała zamknąć
oczy, które zaszły łzami od wpatrywania się w te nadzwyczajne
zjawisko. Nic nie widziała, ale słyszała zduszony okrzyk
Ecili–Lilith, która wrzeszczała ze złości, a może strachu.
Kiedy blask zelżał Alice uniosła
powieki i po raz kolejny tego dnia przeżyła szok. Widziała piękne,
błękitne niebo. I chmury. I słońce. Rozejrzała się zaskoczona.
Stała po pas w soczyście zielonej trawie przetykanej różnobarwnym
kwieciem. Były tu niebieskofioletowe chabry, niesamowicie czerwone
maki, pachnący rumianek, połacie żółtych mleczy i wiele, wiele
innych wspaniałych gatunków kwiatów, których nazw dziewczyna nie
znała. Ale oprócz tego w tej niezwykłej krainie rosły drzewa i
krzewy. Niektóre były wysokie, inne niższe, ale bardziej
rozłożyste, a jeszcze inne całkiem niskie i drobne. Część z
nich uginała się pod ciężarem dorodnych owoców.
Alice czuła się jak we śnie. Szła
przed siebie, zachwycona otoczeniem. Wszystko było tak cudowne, że
nawet do głowy jej nie przyszło, by się bać.
Lekki wiatr niczym grzebień czesał
trawę. Wysoko w przestworzach latały ptaki. Różne. Małe i
większe. Kolorowe i te o bardziej stonowanej barwie upierzenia.
Niektóre z nich kryły się w koronach drzew, wydając ciekawe
dźwięki. Były też pszczoły, przenoszące się z kwiatka na
kwiatek. I inne owady. Alice wydawało się, że słyszy cykanie
świerszczy, a nawet kumkanie żab, gdzieś w oddali.
Dziewczyna dotarła do wielkiego dębu i
zatrzymała się zdumiona. Zaledwie kilka metrów dalej dostrzegła
sarnę z młodymi. Bojąc się je przestraszyć, Alice nie poruszyła
się, a nawet oddychała ostrożniej. I wtedy sarna spojrzała prosto
na nią. Zwierze miało piękne, ciemnobrązowe oczy. Wyglądało na
spokojne, jakby obecność człowieka wcale mu nie zagrażała.
Alice powoli wycofała się, nie
odrywając wzroku od sarny i jej dzieci, które dalej skubały sobie
trawę. Nie wiedząc i tak dokąd iść, dziewczyna obrała inny
kierunek. Tym razem podążyła w stronę drzew owocowych, za którymi
rozciągały się łany złotego zboża.
W drodze zastanawiała się, gdzie tak
właściwie jest i co tu robi. No i oczywiście jak tu trafiła. Nie
dało się tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Chociaż
ostatnio w jej życiu nie było nic racjonalnego. No właśnie... w
życiu. Do głowy Alice przyszła szalona i przerażająca myśl.
A co jeśli nie żyję? Co jeśli
umarłam?
Nagle rozejrzała się spanikowana, a
serce podeszło jej do gardła. I wtedy zdarzyła się kolejna dziwna
rzecz. Alice spuściła głowę i dostrzegła puchatego, białego
króliczka, który patrzył na nią ciemnymi oczami. Obserwował ją
i wyglądał jakby na coś czekał.
— O co tu chodzi? — zapytała,
chociaż nie wiedziała czy samą siebie czy to małe stworzonko.
Królik odwrócił się, pokicał
kawałek, a później obrócił swój łepek, ponownie patrząc na
Alice. Dziewczyna roześmiała się z niedowierzaniem, bo zrozumiała,
że zwierzak chce, by za nim gdzieś poszła. Zrobiła jeden krok,
drugi, ciekawa czy króliczek spłoszy się i ucieknie. Nie, siedział
i patrzył, a następnie najzwyczajniej w świecie spokojnie pokicał
dalej, oczywiście co raz przystając, by zerknąć na Alice.
I w taki oto sposób dziewczyna znalazła
się pod jabłonią, a jej przewodnik przycupnął na kępce mchu.
Przez chwilę oboje przyglądali się sobie z zaciekawieniem aż
nagle króliczek poruszył uszami, jakby coś usłyszał i popatrzył
w prawo. Alice podążyła za jego spojrzeniem.
W oddali widziała zbliżającą się
kobiecą postać. Wyglądała bardziej jak zjawa niż zwykły
człowiek. Suknię miała zwiewną i białą. Włosy, rozwiewane
przez wiatr, były bardzo jasne i przypominały babie lato. W ogóle
cała ta nadzwyczajna istota zdawała się lśnić w promieniach
słońca. Im bliżej się znajdowała tym Alice widziała więcej
szczegółów. Na przykład to, że była niezwykle drobna i smukła.
Twarz miała delikatną, rysy łagodne, a w spojrzenie jej lazurowych
oczu można było dostrzec dobroć i radość. Początkowo Alice
wydawało się, że ta eteryczna kobieta ma na głowie wianek z
kwiatów, ale szybko zorientowała się, iż to nie kwiaty a motyle,
które zerwały się nagle do lotu.
— Miło cię widzieć, Alice —
odezwała się nieznajoma ciepłym, dźwięcznym głosem. —
Czekałam na ciebie i już bałam się, że nie przyjdziesz.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Stała
tylko i patrzyła na nieziemskie oblicze.
Kobieta uśmiechnęła się do Alice ze
zrozumieniem i pochyliła się, by pogłaskać króliczka, a
następnie dać mu kawałek marchewki.
— Z pewnością masz wiele pytań,
moja droga.
Siedemnastolatka z trudem oderwała
wzrok od oddalającego się zwierzątka i przeniosła go z powrotem
na tę przedziwną postać. Od pięknej nieznajomej biło niezwykłe
światło. To było prawie tak jakby patrzyło się w słońce, ale z
tą różnicą, że blask ten nie ranił oczu.
— Śmiało, kochanie.
Zachęta podziałała. Alice poczuła
się odrobinę pewniej i postanowiła zapytać o pierwszą rzecz jaka
przyszła jej do głowy.
— Czy ja umarłam?
Odpowiedział jej śmiech, ale nie był
to wyraz szyderstwa ani żadnej ironii. Był on szczery i wesoły.
— Oczywiście, że nie, moje dziecko.
Alice ulżyło. Wcześniej, gdy się nad
tym zastanawiała chyba nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo
bała się, że jej przypuszczenia w tym względzie mogą okazać się
prawdziwe.
— W takim razie co się stało? Gdzie
ja jestem?
— To nie są pytania, na które można
uzyskać łatwą odpowiedź.
— Nie rozumiem.
— Spokojnie, dowiesz się wszystkiego,
co musisz wiedzieć. Chodź, przejdziemy się.
Kobieta uśmiechnęła się do Alice i
poprowadziła ją drogą wzdłuż sadu. Nastolatka nie potrafiła
oderwać od niej wzroku. Nieznajoma poruszała się tak lekko jakby
unosiła się nad ziemią, co mogło być prawdą i wyjaśniałoby
brak śladów na piaszczystej ścieżce.
— Kim jesteś? — zapytała Alice.
— Hmm... Opiekunem, dobrym duchem,
posłańcem, aniołem.
— Aniołem? Takim prawdziwym? —
dopytywała się, rozglądając przy okazji dookoła. — Czyli
jestem tak jakby w niebie, w raju?
Odpowiedzią dla Alice był tylko lekki,
zagadkowy uśmiech.
— Dokładniej jestem twoim aniołem
stróżem. Nazywam się Michelle.
Alice zmarszczyła brwi. Co miała o tym
wszystkim myśleć? Co robić? Wierzyć? Zaufać? Już raz zaufała i
Ecila urządziła piekło na ziemi.
Jednak tym razem czuła, że sytuacja
jest inna. Dziewczyna spojrzała na twarz Michelle i... uwierzyła.
— Wiesz co się u mnie ostatnio
działo, prawda? — Chciała się upewnić.
— Owszem, wiem. A czy ty wiesz co się
dokładnie stało?
— Jak to? — zdziwiła się Alice. —
Oczywiście, że tak. Ecila mnie oszukała. Strasznie namieszała w
moim życiu i skrzywdziła wiele osób, a najgorsze w tym wszystkim
jest to, że ja jej na to pozwoliłam.
— Nie powinnaś być dla siebie tak
surowa. Lilith żyje od wieków, a ty nie jesteś jedyną osobą,
która dała jej się zwieść. Ale muszę przyznać, że niewielu
ludzi ostatecznie potrafi się wyrwać spod jej władzy.
— Właściwie — zaczęła zmieszana
Alice. — To nie jestem pewna jak mi się ją udało sprowadzić z
powrotem, no i skąd znalazłam tyle siły i odwagi, by jej odmówić.
Ecila ma w sobie coś...
— Przekonującego?
— Tak.
— Lilith jest demonem, Alice. Esencją
zła. Potrafi być sympatyczna, gdy jej się to opłaca. Potrafi
kusić, przekonywać. Ma do tego wielki dar, a oszustwo to druga
natura takich istot jak ona. Jednak wysłannicy zła mają jeden
najbardziej czuły punkt.
— Nie wydawało mi się, by jakiś
miała — mruknęła dziewczyna, przyglądając się lecącym
gołębiom.
— Dobro zawsze przezwycięża zło.
Pamiętaj o tym. A co jest największym dobrem? Co jest
najsilniejszym z pozytywnych uczuć? Pomyśl, Alice.
Nastolatka przygryzła wargę w
zamyśleniu. Najsilniejsze uczucie. Najlepsze uczucie.
— O czym myślałaś, kiedy udawało
ci się osłabiać Ecilę? O czym myślałaś, gdy jej się
sprzeciwiałaś?
— O rodzicach, przyjaciółkach i o...
o Jamesie. O tym, że mnie potrzebują, są dla mnie ważni,
zasługują na wszystko co najlepsze i o tym, że ich kocham.
Alice doznała olśnienia. Podniosła
głowę i popatrzyła na Michelle, która uśmiechała się szeroko,
kiwając głową.
— Miłość — wyszeptała. —
Miłość jest najsilniejszym uczuciem. Zanim ściągnęłam Ecilę z
powrotem byłam z Jamsem i właśnie wtedy zrozumiałam jak bardzo go
kocham, a on musi kochać mnie. A później...
—... myślałaś o tych wszystkich,
których kochasz, a oni kochają ciebie. To dało ci siłę. To było
tym, co zesłało światło. Tym, co przyprowadziło cię do mnie.
Szły teraz wzdłuż czystej, szumiącej
rzeki, a dźwięk kumkania żab zdecydowanie się nasilił.
— No dobrze — powiedziała powoli
Alice. — Ale co teraz będzie? Co mam robić?
— Dostajesz drugą szansę —
odezwała się Michelle z uśmiechem. — I to od ciebie zależy jak
ją wykorzystasz.
— Jak to? Odeślesz mnie?
— Oczywiście. Twój czas jeszcze nie
nadszedł. Nie możesz tu zbyt długo przebywać.
— A co z... Chodzi o to, że Ecila
zrobiła wiele złych rzeczy i w ogóle dużo się wydarzyło. No
i... jak ja mam to naprawić?
Alice przypomniała sobie o złości
taty, śmierci Roberta, reakcji Matta, samobójstwie Ruby i rozpaczy
jej ojca, o Ann lżącej w szpitalu oraz Jamesie zapewne jeszcze
smacznie śpiącym. Nie była pewna co teraz z nimi będzie. Jak
płynie czas gdzieś tam w rzeczywistości. Która jest godzina i czy
James zauważył jej nieobecność. Gdy przywołała w pamięci
twarzy wszystkich tych, których kochała poczuła uścisk w żołądku
i łzy napływające do oczu.
— Myślisz — wyszeptała do
Michelle. — Myślisz, że jest szansa, że cokolwiek uda mi się
naprawić? Nie jestem w stanie pomóc już Robertowi ani Ruby, ale
może chociaż porozmawiam z Mattem i panem Hamserem. Mogłabym
zaproponować jakąś pomoc. No i może jeśli przeproszę tatę, to
mi kiedyś wybaczy. I mama, ją też będę musiała przeprosić.
I... i jeszcze Ann, ona teraz potrzebuje wsparcia.
Nagle Alice poczuła ciepło
przenikające całe jej ciało. To Michelle objęła ją ramieniem i
delikatną dłonią otarła mokre policzki nastolatki.
— Masz dobre serce, kochanie i
możliwe, że jesteś jedną z lepszych osób jakimi przyszło mi się
opiekować.
— Nieprawda. Gdybym byłą tak dobra
za jaką mnie uważasz, to nie pozwoliłabym, żeby Ecila skrzywdziła
moich przyjaciół.
— Dostałaś nauczkę bardziej bolesną
niż zasłużyłaś. Zostałaś poddana ciężkiej próbie i pewnie
to cię zaskoczy, ale ostatecznie wyszłaś z niej zwycięsko.
— Za późno przeciwstawiłam się
Ecili. Za późno. Robert nie żyje. Ruby nie żyje. Dziecko Ann nie
żyje. Dla nich jest za późno.
— Więcej wiary, Alice. Rozumiem, że
Lilth mogła nie doceniać siły miłości, ale ty? Pokonałaś ją
dzięki tej sile i to właśnie twoja miłość sprawiła, że
dostaniesz nową szansę — powiedziała Michelle i odwróciła
dziewczynę w swoją stronę, ujmując jej twarz. — To szansa nie
tylko dla ciebie. To szansa dla wszystkich tych, których kochasz.
Możesz ich jeszcze ocalić. Nie mogę obiecać, że wszystko ci się
uda, ale możesz próbować. Wykorzystaj swoją wiedzę.
Alice ze zdumieniem wpatrywała się w
jaśniejące oczy anielicy. W głowie miała tylko jedną myśl:
naprawdę mogę ich uratować?
— Naprawdę, skarbie, naprawdę —
odrzekła Michelle, kiwając głową. — Jeszcze nic nie jest
stracone. Nie jest za późno.
Na ustach nastolatki pojawił się
szeroki uśmiech, a nadzieja zalała serce. Ledwo była w stanie
uwierzyć w to, co słyszy. Do tej chwili była przekonana, że przez
nią ucierpiało wielu ludzi, ale wiadomość, że może jeszcze
wszystko zmienić była jak wygrana na loterii. A właściwie lepsza
niż jakakolwiek nagroda pieniężna czy rzeczowa.
— Zatroszcz się o swoich bliskich,
Alice. Twoja wiedza o rzeczach, których oni jeszcze nie wiedzą daje
ci przewagę. Możesz zrobić dużo dobrego, ale pamiętaj, że życie
jest życiem i nie zawsze wszystko toczy się po ludzkiej myśli.
Jednak w żadnym razie się nie poddawaj. Słuchaj serca, Alice.
Słuchaj go, wierz i kochaj.
— Michelle... — zaczęła niepewnie
dziewczyna, którą ogarnął nagły strach, że sobie nie poradzi. —
Michelle...
Anielica uśmiechnęła się łagodnie,
dobrze wiedząc czego lęka się jej podopieczna.
— Zawsze jestem i będę przy tobie.
Nawet wtedy, gdy wydaje ci się, że mnie nie ma. Zwłaszcza wtedy
jestem.
Alice usłyszała gruchanie gołębia,
dobiegające gdzieś nad nią. Spojrzała w górę. Leciał. Piękny
i biały. A oprócz ptaka widziała jeszcze błękitne niebo,
puszyste chmury i słońce. Dostrzegła szybki ruch Michelle, która
popchnęła ją, a zaskoczona nastolatka wpadła do wody. Rzeka
okazała się głębsza niż początkowo Alice sądziła. Jednak woda
była zaskakująco ciepła. Zupełnie jak domowa kąpiel. Otoczyła
ją ze wszystkich stron, a dziewczyna czuła, że opada na dno. Mimo
wszystko oczy miała otwarte, więc widziała zamazaną twarz
Michelle. Wydawało jej się, że anielica też coś mówi. Coś co
brzmiało jak: nie bój się. I co najbardziej zaskakujące, Alice
wcale się nie bała.
Komentarz planowałam dodać zaraz po przeczytaniu rozdziału, czyli tydzień temu. Jednak najpierw musiałam wreszcie skończyć pisać to, co sobie zaplanowałam na swój blog. Przy okazji zapraszam. W zasadzie nie czułam zaskoczenia. Akcja potoczyła się zgodnie z pewnym schematem o którym myślałam. Ojciec znalazł Ruby, to chyba największa tragedia dla rodzica. Ann zrobiła aborcję, Robert nie żyje. Trochę tego za dużo, ale może słowa anielicy okażą się prawdą i po prostu wszystko będzie dobrze. Trudno mi jeszcze cokolwiek dodać. Czekam na ciąg dalszy, bo koniec taki niejednoznaczny. Aha, po namyśle zmieniłam koncepcję u siebie i zrezygnowałam z białaczki. wymyśliłam coś innego. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNie mam pojęcia, jak to sie stało, ze nie przeczytałam tego postu. Podejrzewam, ze blogger musiał się znow zbuntować... Ale już nadrobiła, ten karygodny błąd i przybywam z komentarzem.
OdpowiedzUsuńRozdział przełomowy, nie da się ukryć. Dowiedzieliśmy sie, kim była Ecila. Z pewnością ma to duży sens, a sposb opanowania duszy człowieka przez demona wydaje mi sie nalrawdę oryginalny. Choc nie rozumiem wlascwiwie, skad takie podchody, skoro Lilith i tak chodziło o duszę. Pewnie po to, ze Alice naprawdę jest dobrą dziewczyną i L.wiedziala, ze musi powalczyć, zanim przekona Alice do swoich racji. Jak sie jdnak okazało, nic z tego.dziewczyna postawiła sie demonowi. Szczerze mowiac, jakby nie zrobiła tego teraz, to chyba by sie juz jej nigdy nie udało. Choc i tak mnie dziwi, ze nikt z kudzi nie doszedł do wniosku, ze nastolatka zachowuje sie naprawd skrajnie inaczej. Zastanawia mnie, co miał na mysli anioł stróż alice, kiedy powiedział, ze wszystk zalezy od niej i że móze wiele sie zmienić. Czyzby miała mozliwosc cofnięcia sie w czasie i zapobiegnięcia pewnym wydarzeniom? Czy to nie byłoby tochę.... Zbyt radosne, ze tak powiem? Jdnak faktycznie perspektywa wrocemia do swiata, w ktorym nie żyją az trzy osoby, a pozostała wiekszosc znajduje się w mało radosnych nastrojach, nie jest zbyt fajna, szczegolnie ze spora czesc z tych wydarzeń to wina alter ego alice.... Jestem vardzo ciekawa, jak to rozwiążesz i w jaki sposob dziewczyna sobie poradzi... Nie migę docżekac się kolejnego rozdziału, tak bardzo, że az trudno mi to wyrazić, szczegolnie ze widac wyraznie, iż zbliżamy się do konca... Mam nadzieję, ze bedziesz pisac cos nowego, hm?. Zapraszam na nowy rozdział na zapiski-condawiramurs