Layout by Raion

niedziela, 4 października 2015

Rozdział 26

 „Czasem wydaje nam się, że Bóg postawił na nas krzyżyk,
gdy tak naprawdę daje nam drugą szansę.”
Rachel Van Dyken – „Toxic”

Ecila zamrugała, zaskoczona ciemnością w jakiej się znalazła. Leżała na czymś miękkim, ale to nie było łóżko Jamesa. Usiadła powoli, starając sobie przypomnieć co zaszło. Pamiętała, że chciała uwieść chłopaka i... Alice. To wszystko jej sprawka.
Witaj Ecilo usłyszała znajomy głos i w tej samej chwili dziesiątki świec zapłonęły, rozjaśniając ogromną przestrzeń. Cieszę się, że wpadłaś z wizytą.
Dokładnie te same słowa powiedziała kiedyś do Alice. A to oznaczało jedno. Wróciła do punktu wyjścia.
Jasnowłosa postać w szkolnym mundurku stała kilka kroków od czerwonej kanapy, na której leżała Ecila. Jej twarz była poważna, a głos chłodny. Uniosła brwi.
Nie cieszysz się z naszego spotkania? zapytała, o ironio, tak jak Ecila dawno temu.
Brunetka poczuła uścisk w żołądku. Nie tak to sobie wszystko wyobrażała. Została pokonana, ściągnięta z powrotem. Zacisnęła usta, a w głowie krążyło jej tylko jedno pytanie: Jak?
— Byłam kiedyś wyjątkowo głupia.
Nie da się ukryć — pomyślała Ecila.
— Zaufałam ci. Dałam się oszukać — ciągnęła Alice. — Wiesz, ile zła wyrządziłaś?
— Robiłam to, co uważałam za słuszne — odparła, krzyżując ręce na piersi.
— Słuszne — prychnęła blondynka. — Zabicie Roberta było słuszne?
— Był przeszkodą.
— Był niewinny! Nie zasłużył na taki los.
Ecila wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru dać się pouczać i pokonać. Będzie walczyła. Jeszcze nie wszystko stracone, a przynajmniej tak sądziła.
— Śmierć to nie kara. To też nie nagroda. To fakt. Nie trzeba robić nic, żeby sobie na nią zasłużyć. Może to już był jego czas?
Alice pokręciła głową w zdenerwowaniu. Odwróciła się i podeszła do dużego lustra w złotej, kunsztownej ramie. Przyglądała się swojemu odbiciu.
— Robert nie był jedyną osobą, która ucierpiała — wyszeptała blondynka. — Chodź Ecilo, chodź i zobacz co zrobiłaś.
Kiedy obie dziewczyny stały już ramię w ramię naprzeciwko zwierciadła, drobna dłoń Alice dotknęła go. Przypominało to zmącenie gładkiej tafli jeziora. Zniekształcone obrazy zaczęły drgać na powierzchni, aby po chwili ułożyć się w całość.
To było mieszkanie Thomasa. Mężczyzna wrócił do domu, który ku jego wielkiemu niezadowoleniu okazał się pusty.
Alice? Alice!
Przeklął głośno. Tak jak przypuszczał jego córka wyszła sobie bez pozwolenia z domu, a on nie mógł się z nią skontaktować, bo zabrał jej ten durny telefon. Mimo braku odpowiedzi, dla pewności zajrzał do sypialni Alice. Była pusta. Tom bezradnie rozejrzał się po pokoju.
Cholera jasna, co też tej dziewczynie strzeliło do głowy. Mówiłem, prosiłem...
Thomas sięgnął do kieszeni spodni po swoją komórkę. Zamierzał zadzwonić do Charlotte i zapytać czy jego córki nie ma u Annabelli. Jednak jego dłoń natrafiła na telefon Alice. Przez długą chwilę wahał się i przekładał urządzenie z jednej ręki do drugiej. Zabierając go nawet do głowy mu nie przyszło, by przeglądać to, co się na nim znajduje. Jakby nie było lekarska natura, ceniąca prywatność innych była w nim głęboko zakorzeniona. Mówił sobie, że w innej sytuacji na pewno nie szperałby w komórce córki. W innej sytuacji... Ale Alice nie dość, że ostatnio inaczej się zachowywała, to jeszcze zniknęła!
Tom włączył telefon i od razu natknął się na nieodebrane połączenie od Ruby. Dzwoniła cztery godziny temu. Westchnął i z ciężkim sercem zaczął sprawdzać listę kontaktów. Nie znalazł tam nic podejrzanego, chociaż zdziwił się, że jego Alice ma numer do Victorii, córki Amber. Z tego co się orientował obie dziewczyny za sobą nie przepadały. Zaskakujące było też, że ze spisu połączeń wynikało, iż Alice kontaktowała się z Victorią w czasie, gdy Amber mieszkała u niego. Chociaż mogły ze sobą rozmawiać o Amber. Jej córka z pewnością interesowała się tym co słychać u matki. Ale czy w takim razie nie powinna skontaktować się z nią samą? No i czy Amber nie chciała wiedzieć, co porabia jej dziecko, gdy z nią nie mieszka?
Z oporem Thomas przeszedł do SMS-ów. Niewiele tego było. Widocznie nastolatka musiała je w miarę regularnie usuwać. Najnowsze pochodziły z soboty i były od Ruby. Przyjaciółka Alice chciała się z nią spotkać, ale jego córka twierdziła, że umówiła się właśnie z nim, co było kompletną bzdurą. Tom, zachodząc w głowę dlaczego Alice skłamała, dalej przeszukiwał jej telefon. To na co do tej pory się natknął było pozornie niewinne, ale i zastanawiające zarazem. W końcu wszedł w jeden z folderów z plikami i tam natknął się na jakieś nagranie. Nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego, włączył je.
Najpierw usłyszał kobiecy śmiech, którego nie rozpoznał od razu.
Thomas ożenił się ze swoją byłą żoną, bo rodzina na niego naciskała, a dziecko było w drodze. Sam mi to mówił. Tyle że ta jego głupia żonka nie potrafiła go zatrzymać. Ja nie popełnię tego błędu.
Amber powiedział cicho. To ona.
Kiedy to sobie uświadomił zakręciło mu się w głowie. Słuchał dalej, a im więcej słyszał tym bardziej nie mógł uwierzyć.
Ale z Thomasem jest inaczej. Jest jeszcze młody, przystojny, wykształcony i przy kasie. Będzie mi z nim dobrze... No i co? Nich sobie lata i do innych. Myślisz, że ja któremuś facetowi byłam wierna? Najważniejsze to, że to ja będę rządziła naszym majątkiem, a nie jakaś inna szmata.
Co za cholerna materialistka. Chciwa zołza wymyślał swojej kochance, chodząc nerwowo po pokoju.
Jak to może nie chcieć dziecka? Będzie chciał, będzie. A przynajmniej będzie na nie płacił... No jasne, że jestem sprytna.
W nagraniu słychać było tupot obcasów. Coś zaszumiało i tyle. Koniec.
Thomas zatrzymał się na środku pokoju córki, ściskając w ręce jej komórkę i był tak zaszokowany jak nigdy w życiu. Nie mógł uwierzyć, że Amber go oszukiwała. Czuł złość i coś jeszcze, coś co mu się nie często zdarzało. Czuł się wykorzystany. Skrzywił się, bo nagle przypomniały mu się słowa córki. Los bywa przewrotny, więc uważaj z kim się wiążesz, tato, bo później możesz bardzo tego żałować – powiedziała mu jeszcze dzisiejszego dnia. I wtedy do niego dotarło, że ona o wszystkim wiedziała. Oczywiście, że wiedziała, musiała skoro nagrała rozmowę Amber. Wiedziała i nic mu nie powiedziała. W takiej sytuacji nie miał pojęcia na kogo jest bardziej wściekły.
Zdenerwowany schował telefon Alice do kieszeni i znów zaczął się przechadzać po jej pokoju. Nie kochał Amber, to miał być tylko przelotny romans, jakich miał w życiu wiele. Zamierzał niedługo się z nią rozstać. Jednak to, o czym się przed chwilą dowiedział zabolało, rozgniewało, a jednocześnie skłoniło go do zastanowienia, co jeszcze Alice raczyła przed nim ukryć. Z Amber postanowił skończyć natychmiast jak tylko pokaże mu się na oczy, oczywiście uprzednio wyjaśniając sobie to i owo. A Alice? Co miał zrobić z córką? Jakie tajemnice miała ona?
Thomas porzucił wcześniejsze skrupuły i wyrzuty sumienia, a zabrał się do przeszukiwania pokoju Alice. Wciąż trudno mu było uwierzyć, że ten cały Robert był jedyną osobą w całym jej towarzystwie, która brała narkotyki.
Szperając w szufladach biurka obawiał się, że znajdzie ślad jakichś niepokojących substancji, ale tymczasem natknął się na coś innego. Na kolejne kłamstwo Amber. Na jej wyciąg z konta i wezwanie do zapłaty. W przypływie złości zgniótł je, ale zaraz się zreflektował i staranie wygładził. To był ważny dowód, który zamierzał pokazać kochance w najbliższym czasie.
— Widzisz? A jednak się rozstaną! Nie musisz mi dziękować — odezwała się zadowolona Ecila, zerkając na Alice, która wcale nie wyglądała na szczęśliwą. — A jeśli chodzi o narkotyki, to nie musisz się martwić. Nic nie znajdzie. Zresztą sama powinnaś o tym wiedzieć.
— Tu nie chodzi o Amber czy narkotyki, ale o coś ważniejszego — powiedziała smętnie. — Chodzi o zaufanie. Straciłam je.
— Przesadzasz — zbagatelizowała sprawę brunetka.
— Tata przeszukuje moje rzeczy, bo już mi nie wierzy. Nie ufa mi. Ale to jeszcze nie jest najgorsze.
Tym razem lustro pokazało inny dom i inny pokój.
Przez okno wpadały promienie słońca, oświetlające pomieszczenie. Był dzień, wczesny, poniedziałkowy ranek. Piękna, wiosenna pogoda diametralnie kontrastowała z tym co działo się w niewielkiej sypialni.
Postawny, łysy mężczyzna ubrany w starą, wojskową kurtkę pochylał się nad leżącą na podłodze dziewczyną, nie zwracając zupełnie uwagi na zaschniętą kałużę wymiocin i części telefonu.
— Ruby — wyszeptał, odgarniając z jej twarzy brązowe włosy i dotykając przy okazji zimnego policzka.
Dziewczyna wyglądała na zupełnie spokojną. Spała śmiertelnym snem, z którego już nigdy miała się nie obudzić. Jej oczy były zamknięte, usta sine, tak samo jak policzek na którym leżała. Z łatwością można było dostrzec ślady opadowe, a także stężenie pośmiertne.
— Dziecko, kochanie, córeczko — powtarzał ojciec, gładząc chłodne ramie Ruby. — Obudź się. Obudź się, maleńka.
Z każdym kolejnym słowem głos mu coraz bardziej drżał aż mężczyzna wybuchł niepohamowanym płaczem. Kilka słonych kropel spadło na policzek Ruby. Nie rozumiał dlaczego jego córka leży bezwładnie na podłodze. To było dla niego zupełnie nielogiczne.
— Mam tylko cie-ciebie. Nie możesz m-mnie zostawić. Nie możesz... Och, dlaczego...? Powiedz mi, dla-dlaczego?
Mężczyzna otarł twarz i uniósł głowę. Dostrzegł jakieś papiery, leżące na nocnej szafce. Z trudem podźwignął się na nogi i trzęsącymi dłońmi sięgnął, jak się szybko przekonał, po wyniki badań oraz list pożegnalny. Przez napływające łzy ledwo widział na oczy, ale czytał aż w końcu upuścił kartki, zanosząc się głośnym szlochem. To był koszmar. Czuł jakby jego najgorsze sny, najstraszniejsze obawy się ziściły. Upadł na kolana.
— Moja biedna, moja mała, biedna córeczka — płakał, gładząc włosy swojego dziecka. — To nie twoja wina, ale powinnaś mi powiedzieć. Przeszlibyśmy przez to razem. Dlaczego ja niczego nie zauważyłem? Co ze mnie za ojciec? Obiecałem, że się tobą zajmę. Och, Boże, Boże. Czemu mi ją zabrałeś?! Co ona ci zrobiła? Co ja ci zrobiłem, że zabierasz mi wszystko. Najpierw żona, teraz dziecko... Czego jeszcze chcesz? Czego jeszcze chcesz?!
Ociec tulił Ruby i zaklinał wszystkie bóstwa, by zwróciły mu ukochaną córkę. Błagał o śmierć dla siebie i życie dla niej. Zniósłby najgorsze katusze, gdyby tylko jego dziecko żyło i cieszyło się zdrowiem. Zniósłby wszystko. Zrobiłby wszystko. Wszystko.
Nagle scena zmieniła się, jakby ktoś przełączył kanał w telewizorze.
Szpital. Niewielka, biała sala. Biały stolik, białe krzesło i małe łóżko, na którym wśród białej pościeli leżała Annabella. Była blada i zmęczona. Oczy miała suche, a spojrzenie nieobecne.
— Czemu to zrobiłaś, kochanie? — pytała Charlotte po raz piąty.
Cisza.
Matka przesiadła się z krzesła na łóżko i wzięła dłoń córki. Była zimna i wilgotna. Pogładziła ją delikatnie. Starała się zachować spokój, ale czuła się zupełnie bezsilna. Ann nie chciała z nią rozmawiać i gdyby nie lekarze to nie wiedziałaby, że jej ledwo pełnoletnie dziecko było w ciąży.
— Proszę cię, Bell — zaczęła jeszcze raz, stosując rzadko używanego, ale czułego zdrobnienia. — Porozmawiaj ze mną.
— Już nie ma o czym — odparła Ann i odwróciła się do matki plecami.
Charlotte ukryła twarz w dłoniach. Chciało jej się płakać, tak jak płakała, gdy znalazła przerażoną i cierpiącą córkę w łazience. A nawet wtedy ona nie chciała się przyznać co jej się stało.
— Owszem, jest. Kocham cię, Bell i martwię się. Chcę ci pomóc.
— Już za późno. — Usłyszała przytłumiony przez poduszkę głos Annabelli. — Zabiłam je. Zabiłam...
— Kochanie — odezwała się Charlotte, pochyliła się nad córką i przytuliła ją. — Wszystko będzie w porządku. Będzie dobrze.
— Jak może być w porządku skoro... skoro zabiłam własne dziecko? Mamo...
Charlotte serce się krajało, kiedy słyszała płaczącą Ann, ale nic nie mogła na to poradzić. Żadne słowa nie mogły jej pocieszyć. Żadnej z nich nie dało się pocieszyć.
— Czemu nic nie powiedziałaś, Ann?
— Bałam się. Potwornie się bałam, że sobie nie poradzę. No i ciągle z tatą mi powtarzaliście, żebym uważała na tych wszystkich imprezach, a tata dodatkowo nie znosił kręcących się wokół mnie chłopaków.
— To wszystko dlatego, że się o ciebie martwimy, córeczko.
— Wiem, wiem — zaszlochała. — Ale zawsze mimo wszystko dawaliście mi dużo swobody. Ufaliście mi, a ja was zawiodłam. Jak miałam wam powiedzieć, że... że jestem w ciąży? Jak?
— Więc wolałaś nikomu nie mówić? — zapytała łagodnie Charlotte, gładząc włosy dziewczyny.
Przez chwilę Annabella milczała, ale w końcu wykrztusiła:
— Nie chciałam, żeby Felix się dowiedział.
Kobieta zacisnęła usta. Poznała Felixa, ale mieli okazję widzieć się tylko raz.
— To on jest... był ojcem dziecka?
Ann pokręciła głową.
— Spójrz na mnie, Bell.
Osiemnastolatka odwróciła się w stronę mamy i spojrzała w górę, na jej poważną twarz i łagodne, zielone oczy. To było zupełnie jak dawnej, gdy Annabella była jeszcze dzieckiem i dręczyły ją koszmary. Charlotte przychodziła wtedy do jej pokoju, głaskała po włosach i pocieszała. Prawdziwa matka wie jak sprawić, by wszystkie upory zniknęły, a dziecko poczuło się bezpiecznie.
Ann była beznadziejną matką. Najgorszą matką. Pozbyła się maleńkiej, niewinnej istoty, która się w niej rozwijała. Na myśl o tym po policzkach dziewczyny spłynęły kolejne łzy. A Charlotte jak dobra, kochająca matka je otarła. To było w tym wszystkim najgorsze. Współczucie matki dla innej matki, która nawet nie była godna się nią nazywać.
— Więc kim był ojciec?
Annabella przypomniała sobie postać młodego, niebieskookiego chłopaka z burzą kręconych, brązowych włosów. Miał długi, prosty nos i wystającą brodę, a nawet całkiem ładny uśmiech. Ben. Kiedyś jej się podobał. Ben. Kiedyś wydawał się sympatyczny. Ben. Kiedyś myślała, że go kocha. Ben. Zawiódł ją. Ben. Skrzywdził. Ben. Chciała wymówić to imię, ale nie potrafiła się przemóc. Było jej wstyd.
— A czy to ważne? — zapytała, spuszczając wzrok, by nie widzieć zaniepokojonej mimy mamy. — Nie chcę o nim rozmawiać.
Charlotte westchnęła i spróbowała z innej strony.
— A skąd miałaś tabletki?
— Zamówiłam przez internet — powiedziała Ann ledwo słyszalnym głosem i zaraz zakryła twarz dłońmi. — Nie mówmy już o tym. Nie mówmy. Proszę cię.
— Ann, skarbie...
— Przestań! — krzyknęła Annabella, szybko podnosząc się do pozycji siedzącej. — Przestań być dla mnie taka dobra. Nie zasłużyłam na to.
Kobieta uważnie przyjrzała się zaczerwienionym oczom córki, jej bladej twarzy i drżącym ustom.
— Wolałabyś, żebym na ciebie wrzeszczała?
— Tak! — zapewniła z mocą. — Ja bym tak zrobiła. Ja... ja...
— Krzyki i oskarżanie niczego nie zmienią, Ann. Ty wiesz, że źle postąpiłaś. Bardzo źle i widzę, że tego żałujesz. Podjęłaś w życiu ważną decyzję i musisz nauczyć się z nią żyć. Myślę, że to dostatecznie wiele jak na tak młodą osobę. Uwierz mi, wiem coś o tym.
— Mamo...
Obraz się rozmył. Ecila zerknęła na Alice. Jednak nic nie widziała, bo twarz dziewczyny przysłaniały włosy.
— Sądzisz, że to wszystko moja wina? — zapytała Ecila, a w jej głosie nie było żadnej skruchy.
— Myślę, że po części to też moja wina — odparła i odwróciła się w stronę brunetki.
Płakała. Na policzkach Alice widać było ślady łez, które lśniły w blasku świec, a w jasnych oczach gościł prawdziwy smutek.
— Nie gadaj bzdur — powiedziała Ecila i szybko odwróciła się plecami do swojego alter ego. — Sami są sobie winni.
— Nieprawda. Byłaś w moim świecie. Żyłaś moim życiem i spotykałaś się z moimi przyjaciółmi. Oni ci ufali. Mogłaś temu zapobiec. Gdybyś tylko spotkała się z Ruby, porozmawiała z nią. Mogłaś wesprzeć Ann, zamiast się z nią kłócić i podsuwać myśli o przerwaniu ciąży. I wcale nie musiałaś zabijać Roberta.
— No i co z tego?! — krzyknęła Ecila, spoglądając gniewnie na Alice, ale zaraz jakby sobie coś przypomniała i złagodniała. — Mogę to jeszcze wszystko naprawić. Daj mi szansę.
Alice otarła łzy i pokręciła głową.
— Nie jestem aż tak głupia. Raz ci zaufałam i to był największy błąd w moim życiu.
— Daj spokój — zaczęła brunetka, zbliżając się do Alice wolnym krokiem. — Amber i twój ojciec się rozstaną, a James jest twój. Nie wszystko poszło źle, a może być jeszcze lepiej. Daj mi wrócić.
Spojrzenie Ecili przewiercało Alice. Granatowe oczy miały w sobie coś magnetyzującego, przekonującego. Ciemna strona wiedziała jak kusić. Na ustach blondynki pojawił się uśmiech.
— Nic z tego — odpowiedziała stanowczo. — Już nie możesz powiedzieć niczego w co będę zdolna ci uwierzyć.
Alter ego Alice zmrużyło oczy.
— Nie chcesz mojej pomocy? — zapytała Ecila, a później dodała. — Beze mnie niczego nie osiągniesz. Masz za dobre serce. Nie poradzisz sobie.
— To ty tak twierdzisz — odparła spokojnie Alice.
— Mówię prawdę.
Blondynka roześmiała się.
— A co ty możesz wiedzieć o prawdzie? — zapytała, nagle poważniejąc. — Jesteś zła do szpiku kości. Manipulujesz ludźmi. Jesteś egoistką. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
— Jestem częścią ciebie.
— Może tak, może nie, ale nie dam już ci kierować moim życiem. Miałam wiele czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Nie potrzebuję cię. Nie chcę cię.
— Nie chcesz? Ciągle to powtarzasz. Nie chciałaś też, żebym szła do Jamesa, prawda? A może się mylę?
Cisza.
— Oj, chciałaś, żebym tam poszła — zaśmiała się Ecila. — Bałaś się do tego przyznać, ale chciałaś...
— Nie chcę cię słuchać! Nie dam się dłużej zwodzić. Twój czas się skończył. Przegrałaś. To koniec. Jak dla mnie to możesz iść do diabła!
— Nie masz pojęcia co mówisz — odezwała się Ecila, a jej oczy pociemniały nagle.
Alice w milczeniu, ale i z pewnym zdziwieniem obserwowała jak dobrze znana brunetka zmienia się. Jej rysy twarz się wyostrzyły, skóra zrobiła jeszcze bardziej blada, a tęczówki czarne tak, że zlały się ze źrenicami. Włosy natomiast wydłużyły się i przybrały ognistorudą barwę. Nawet jej sylwetka się zmieniła. Nowa Ecila wyglądała na wyższą, zgrabniejszą, miała pełniejsze kształty. Znikło z niej całe człowieczeństwo. Postać stojąca przed Alice była piękna, ale to było przerażające piękno. Nieosiągalne dla żadnej ludzkiej istoty.
— Ecilo...
— Śmiesz mówić, że mnie nie potrzebujesz, a nawet nie znasz mojego prawdziwego imienia. Wiesz kim jestem, Alice? Wiesz z kim masz zaszczyt rozmawiać?
Alice milczała. W głowie miała pustkę. Szumiało jej w uszach, a serce dudniło w piersi.
— Lęk. Czuję twój lęk, Alice. To dobrze. Powinnaś się bać.
Po sali rozniósł się śmiech, a właściwie chichot.
— Jestem Lilith i od wieków krążę po tym twoim ludzkim, marnym świecie. Nawet sobie nie wyobrażasz ilu ludzi cieszy się na spotkanie ze mną. Wszyscy ci chcący pieniędzy, władzy, sławy... Wszyscy ci są skłonni oddać mi nawet swoją duszę. A ty, Alice? Co z tobą?
Alice powoli otrząsnęła się z szoku jakim była przemiana Ecili, a kiedy tak patrzyła na nową, nieznaną twarz początkowy strach powoli znikał. Pomyślał o bliskich. O tych wszystkich, których kochała i dla których powinna walczyć. O mamie, o tacie, o Ruby, o Ann i o nim... o Jamesie. Uświadomiła sobie, że bez jej zgody Lilith nie mogła nic zrobić. Znalazła w sobie jakąś ukrytą siłę. Jakieś światełko w ciemności.
— Nie ma nic czego bym od ciebie żądała. Nie ma nic co możesz mi dać — powiedziała, stając ze złem oko w oko. — Nic nie jest warte, by oddać ci za to moją duszę. Możesz sobie mówić co chcesz, ale moja odpowiedź brzmi nie.
— To twoje ostanie słowo? Dam ci to o czym zawsze marzyłaś. Dostaniesz wszystko, wystarczy tylko...
— Powiedziałam nie! Wracaj tam skąd przyszłaś.
— Ale...
I wtedy to zobaczyły. Obie. Nad głową Alice, gdzieś wysoko zabłysło maleńkie światełko, zupełnie jak robaczek świętojański. Jednak szybko rosło. Po chwili zaczęło przypominać gwiazdę, później było wielkości żarówki, a jeszcze później przybrało kształt kuli do kręgli. A później... Blask tego światła był tak duży, że Alice musiała zamknąć oczy, które zaszły łzami od wpatrywania się w te nadzwyczajne zjawisko. Nic nie widziała, ale słyszała zduszony okrzyk Ecili–Lilith, która wrzeszczała ze złości, a może strachu.
Kiedy blask zelżał Alice uniosła powieki i po raz kolejny tego dnia przeżyła szok. Widziała piękne, błękitne niebo. I chmury. I słońce. Rozejrzała się zaskoczona. Stała po pas w soczyście zielonej trawie przetykanej różnobarwnym kwieciem. Były tu niebieskofioletowe chabry, niesamowicie czerwone maki, pachnący rumianek, połacie żółtych mleczy i wiele, wiele innych wspaniałych gatunków kwiatów, których nazw dziewczyna nie znała. Ale oprócz tego w tej niezwykłej krainie rosły drzewa i krzewy. Niektóre były wysokie, inne niższe, ale bardziej rozłożyste, a jeszcze inne całkiem niskie i drobne. Część z nich uginała się pod ciężarem dorodnych owoców.
Alice czuła się jak we śnie. Szła przed siebie, zachwycona otoczeniem. Wszystko było tak cudowne, że nawet do głowy jej nie przyszło, by się bać.
Lekki wiatr niczym grzebień czesał trawę. Wysoko w przestworzach latały ptaki. Różne. Małe i większe. Kolorowe i te o bardziej stonowanej barwie upierzenia. Niektóre z nich kryły się w koronach drzew, wydając ciekawe dźwięki. Były też pszczoły, przenoszące się z kwiatka na kwiatek. I inne owady. Alice wydawało się, że słyszy cykanie świerszczy, a nawet kumkanie żab, gdzieś w oddali.
Dziewczyna dotarła do wielkiego dębu i zatrzymała się zdumiona. Zaledwie kilka metrów dalej dostrzegła sarnę z młodymi. Bojąc się je przestraszyć, Alice nie poruszyła się, a nawet oddychała ostrożniej. I wtedy sarna spojrzała prosto na nią. Zwierze miało piękne, ciemnobrązowe oczy. Wyglądało na spokojne, jakby obecność człowieka wcale mu nie zagrażała.
Alice powoli wycofała się, nie odrywając wzroku od sarny i jej dzieci, które dalej skubały sobie trawę. Nie wiedząc i tak dokąd iść, dziewczyna obrała inny kierunek. Tym razem podążyła w stronę drzew owocowych, za którymi rozciągały się łany złotego zboża.
W drodze zastanawiała się, gdzie tak właściwie jest i co tu robi. No i oczywiście jak tu trafiła. Nie dało się tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Chociaż ostatnio w jej życiu nie było nic racjonalnego. No właśnie... w życiu. Do głowy Alice przyszła szalona i przerażająca myśl.
A co jeśli nie żyję? Co jeśli umarłam?
Nagle rozejrzała się spanikowana, a serce podeszło jej do gardła. I wtedy zdarzyła się kolejna dziwna rzecz. Alice spuściła głowę i dostrzegła puchatego, białego króliczka, który patrzył na nią ciemnymi oczami. Obserwował ją i wyglądał jakby na coś czekał.
— O co tu chodzi? — zapytała, chociaż nie wiedziała czy samą siebie czy to małe stworzonko.
Królik odwrócił się, pokicał kawałek, a później obrócił swój łepek, ponownie patrząc na Alice. Dziewczyna roześmiała się z niedowierzaniem, bo zrozumiała, że zwierzak chce, by za nim gdzieś poszła. Zrobiła jeden krok, drugi, ciekawa czy króliczek spłoszy się i ucieknie. Nie, siedział i patrzył, a następnie najzwyczajniej w świecie spokojnie pokicał dalej, oczywiście co raz przystając, by zerknąć na Alice.
I w taki oto sposób dziewczyna znalazła się pod jabłonią, a jej przewodnik przycupnął na kępce mchu. Przez chwilę oboje przyglądali się sobie z zaciekawieniem aż nagle króliczek poruszył uszami, jakby coś usłyszał i popatrzył w prawo. Alice podążyła za jego spojrzeniem.
W oddali widziała zbliżającą się kobiecą postać. Wyglądała bardziej jak zjawa niż zwykły człowiek. Suknię miała zwiewną i białą. Włosy, rozwiewane przez wiatr, były bardzo jasne i przypominały babie lato. W ogóle cała ta nadzwyczajna istota zdawała się lśnić w promieniach słońca. Im bliżej się znajdowała tym Alice widziała więcej szczegółów. Na przykład to, że była niezwykle drobna i smukła. Twarz miała delikatną, rysy łagodne, a w spojrzenie jej lazurowych oczu można było dostrzec dobroć i radość. Początkowo Alice wydawało się, że ta eteryczna kobieta ma na głowie wianek z kwiatów, ale szybko zorientowała się, iż to nie kwiaty a motyle, które zerwały się nagle do lotu.
— Miło cię widzieć, Alice — odezwała się nieznajoma ciepłym, dźwięcznym głosem. — Czekałam na ciebie i już bałam się, że nie przyjdziesz.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Stała tylko i patrzyła na nieziemskie oblicze.
Kobieta uśmiechnęła się do Alice ze zrozumieniem i pochyliła się, by pogłaskać króliczka, a następnie dać mu kawałek marchewki.
— Z pewnością masz wiele pytań, moja droga.
Siedemnastolatka z trudem oderwała wzrok od oddalającego się zwierzątka i przeniosła go z powrotem na tę przedziwną postać. Od pięknej nieznajomej biło niezwykłe światło. To było prawie tak jakby patrzyło się w słońce, ale z tą różnicą, że blask ten nie ranił oczu.
— Śmiało, kochanie.
Zachęta podziałała. Alice poczuła się odrobinę pewniej i postanowiła zapytać o pierwszą rzecz jaka przyszła jej do głowy.
— Czy ja umarłam?
Odpowiedział jej śmiech, ale nie był to wyraz szyderstwa ani żadnej ironii. Był on szczery i wesoły.
— Oczywiście, że nie, moje dziecko.
Alice ulżyło. Wcześniej, gdy się nad tym zastanawiała chyba nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo bała się, że jej przypuszczenia w tym względzie mogą okazać się prawdziwe.
— W takim razie co się stało? Gdzie ja jestem?
— To nie są pytania, na które można uzyskać łatwą odpowiedź.
— Nie rozumiem.
— Spokojnie, dowiesz się wszystkiego, co musisz wiedzieć. Chodź, przejdziemy się.
Kobieta uśmiechnęła się do Alice i poprowadziła ją drogą wzdłuż sadu. Nastolatka nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Nieznajoma poruszała się tak lekko jakby unosiła się nad ziemią, co mogło być prawdą i wyjaśniałoby brak śladów na piaszczystej ścieżce.
— Kim jesteś? — zapytała Alice.
— Hmm... Opiekunem, dobrym duchem, posłańcem, aniołem.
— Aniołem? Takim prawdziwym? — dopytywała się, rozglądając przy okazji dookoła. — Czyli jestem tak jakby w niebie, w raju?
Odpowiedzią dla Alice był tylko lekki, zagadkowy uśmiech.
— Dokładniej jestem twoim aniołem stróżem. Nazywam się Michelle.
Alice zmarszczyła brwi. Co miała o tym wszystkim myśleć? Co robić? Wierzyć? Zaufać? Już raz zaufała i Ecila urządziła piekło na ziemi.
Jednak tym razem czuła, że sytuacja jest inna. Dziewczyna spojrzała na twarz Michelle i... uwierzyła.
— Wiesz co się u mnie ostatnio działo, prawda? — Chciała się upewnić.
— Owszem, wiem. A czy ty wiesz co się dokładnie stało?
— Jak to? — zdziwiła się Alice. — Oczywiście, że tak. Ecila mnie oszukała. Strasznie namieszała w moim życiu i skrzywdziła wiele osób, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja jej na to pozwoliłam.
— Nie powinnaś być dla siebie tak surowa. Lilith żyje od wieków, a ty nie jesteś jedyną osobą, która dała jej się zwieść. Ale muszę przyznać, że niewielu ludzi ostatecznie potrafi się wyrwać spod jej władzy.
— Właściwie — zaczęła zmieszana Alice. — To nie jestem pewna jak mi się ją udało sprowadzić z powrotem, no i skąd znalazłam tyle siły i odwagi, by jej odmówić. Ecila ma w sobie coś...
— Przekonującego?
— Tak.
— Lilith jest demonem, Alice. Esencją zła. Potrafi być sympatyczna, gdy jej się to opłaca. Potrafi kusić, przekonywać. Ma do tego wielki dar, a oszustwo to druga natura takich istot jak ona. Jednak wysłannicy zła mają jeden najbardziej czuły punkt.
— Nie wydawało mi się, by jakiś miała — mruknęła dziewczyna, przyglądając się lecącym gołębiom.
— Dobro zawsze przezwycięża zło. Pamiętaj o tym. A co jest największym dobrem? Co jest najsilniejszym z pozytywnych uczuć? Pomyśl, Alice.
Nastolatka przygryzła wargę w zamyśleniu. Najsilniejsze uczucie. Najlepsze uczucie.
— O czym myślałaś, kiedy udawało ci się osłabiać Ecilę? O czym myślałaś, gdy jej się sprzeciwiałaś?
— O rodzicach, przyjaciółkach i o... o Jamesie. O tym, że mnie potrzebują, są dla mnie ważni, zasługują na wszystko co najlepsze i o tym, że ich kocham.
Alice doznała olśnienia. Podniosła głowę i popatrzyła na Michelle, która uśmiechała się szeroko, kiwając głową.
— Miłość — wyszeptała. — Miłość jest najsilniejszym uczuciem. Zanim ściągnęłam Ecilę z powrotem byłam z Jamsem i właśnie wtedy zrozumiałam jak bardzo go kocham, a on musi kochać mnie. A później...
—... myślałaś o tych wszystkich, których kochasz, a oni kochają ciebie. To dało ci siłę. To było tym, co zesłało światło. Tym, co przyprowadziło cię do mnie.
Szły teraz wzdłuż czystej, szumiącej rzeki, a dźwięk kumkania żab zdecydowanie się nasilił.
— No dobrze — powiedziała powoli Alice. — Ale co teraz będzie? Co mam robić?
— Dostajesz drugą szansę — odezwała się Michelle z uśmiechem. — I to od ciebie zależy jak ją wykorzystasz.
— Jak to? Odeślesz mnie?
— Oczywiście. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Nie możesz tu zbyt długo przebywać.
— A co z... Chodzi o to, że Ecila zrobiła wiele złych rzeczy i w ogóle dużo się wydarzyło. No i... jak ja mam to naprawić?
Alice przypomniała sobie o złości taty, śmierci Roberta, reakcji Matta, samobójstwie Ruby i rozpaczy jej ojca, o Ann lżącej w szpitalu oraz Jamesie zapewne jeszcze smacznie śpiącym. Nie była pewna co teraz z nimi będzie. Jak płynie czas gdzieś tam w rzeczywistości. Która jest godzina i czy James zauważył jej nieobecność. Gdy przywołała w pamięci twarzy wszystkich tych, których kochała poczuła uścisk w żołądku i łzy napływające do oczu.
— Myślisz — wyszeptała do Michelle. — Myślisz, że jest szansa, że cokolwiek uda mi się naprawić? Nie jestem w stanie pomóc już Robertowi ani Ruby, ale może chociaż porozmawiam z Mattem i panem Hamserem. Mogłabym zaproponować jakąś pomoc. No i może jeśli przeproszę tatę, to mi kiedyś wybaczy. I mama, ją też będę musiała przeprosić. I... i jeszcze Ann, ona teraz potrzebuje wsparcia.
Nagle Alice poczuła ciepło przenikające całe jej ciało. To Michelle objęła ją ramieniem i delikatną dłonią otarła mokre policzki nastolatki.
— Masz dobre serce, kochanie i możliwe, że jesteś jedną z lepszych osób jakimi przyszło mi się opiekować.
— Nieprawda. Gdybym byłą tak dobra za jaką mnie uważasz, to nie pozwoliłabym, żeby Ecila skrzywdziła moich przyjaciół.
— Dostałaś nauczkę bardziej bolesną niż zasłużyłaś. Zostałaś poddana ciężkiej próbie i pewnie to cię zaskoczy, ale ostatecznie wyszłaś z niej zwycięsko.
— Za późno przeciwstawiłam się Ecili. Za późno. Robert nie żyje. Ruby nie żyje. Dziecko Ann nie żyje. Dla nich jest za późno.
— Więcej wiary, Alice. Rozumiem, że Lilth mogła nie doceniać siły miłości, ale ty? Pokonałaś ją dzięki tej sile i to właśnie twoja miłość sprawiła, że dostaniesz nową szansę — powiedziała Michelle i odwróciła dziewczynę w swoją stronę, ujmując jej twarz. — To szansa nie tylko dla ciebie. To szansa dla wszystkich tych, których kochasz. Możesz ich jeszcze ocalić. Nie mogę obiecać, że wszystko ci się uda, ale możesz próbować. Wykorzystaj swoją wiedzę.
Alice ze zdumieniem wpatrywała się w jaśniejące oczy anielicy. W głowie miała tylko jedną myśl: naprawdę mogę ich uratować?
— Naprawdę, skarbie, naprawdę — odrzekła Michelle, kiwając głową. — Jeszcze nic nie jest stracone. Nie jest za późno.
Na ustach nastolatki pojawił się szeroki uśmiech, a nadzieja zalała serce. Ledwo była w stanie uwierzyć w to, co słyszy. Do tej chwili była przekonana, że przez nią ucierpiało wielu ludzi, ale wiadomość, że może jeszcze wszystko zmienić była jak wygrana na loterii. A właściwie lepsza niż jakakolwiek nagroda pieniężna czy rzeczowa.
— Zatroszcz się o swoich bliskich, Alice. Twoja wiedza o rzeczach, których oni jeszcze nie wiedzą daje ci przewagę. Możesz zrobić dużo dobrego, ale pamiętaj, że życie jest życiem i nie zawsze wszystko toczy się po ludzkiej myśli. Jednak w żadnym razie się nie poddawaj. Słuchaj serca, Alice. Słuchaj go, wierz i kochaj.
— Michelle... — zaczęła niepewnie dziewczyna, którą ogarnął nagły strach, że sobie nie poradzi. — Michelle...
Anielica uśmiechnęła się łagodnie, dobrze wiedząc czego lęka się jej podopieczna.
— Zawsze jestem i będę przy tobie. Nawet wtedy, gdy wydaje ci się, że mnie nie ma. Zwłaszcza wtedy jestem.
Alice usłyszała gruchanie gołębia, dobiegające gdzieś nad nią. Spojrzała w górę. Leciał. Piękny i biały. A oprócz ptaka widziała jeszcze błękitne niebo, puszyste chmury i słońce. Dostrzegła szybki ruch Michelle, która popchnęła ją, a zaskoczona nastolatka wpadła do wody. Rzeka okazała się głębsza niż początkowo Alice sądziła. Jednak woda była zaskakująco ciepła. Zupełnie jak domowa kąpiel. Otoczyła ją ze wszystkich stron, a dziewczyna czuła, że opada na dno. Mimo wszystko oczy miała otwarte, więc widziała zamazaną twarz Michelle. Wydawało jej się, że anielica też coś mówi. Coś co brzmiało jak: nie bój się. I co najbardziej zaskakujące, Alice wcale się nie bała. 

2 komentarze:

  1. Komentarz planowałam dodać zaraz po przeczytaniu rozdziału, czyli tydzień temu. Jednak najpierw musiałam wreszcie skończyć pisać to, co sobie zaplanowałam na swój blog. Przy okazji zapraszam. W zasadzie nie czułam zaskoczenia. Akcja potoczyła się zgodnie z pewnym schematem o którym myślałam. Ojciec znalazł Ruby, to chyba największa tragedia dla rodzica. Ann zrobiła aborcję, Robert nie żyje. Trochę tego za dużo, ale może słowa anielicy okażą się prawdą i po prostu wszystko będzie dobrze. Trudno mi jeszcze cokolwiek dodać. Czekam na ciąg dalszy, bo koniec taki niejednoznaczny. Aha, po namyśle zmieniłam koncepcję u siebie i zrezygnowałam z białaczki. wymyśliłam coś innego. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie mam pojęcia, jak to sie stało, ze nie przeczytałam tego postu. Podejrzewam, ze blogger musiał się znow zbuntować... Ale już nadrobiła, ten karygodny błąd i przybywam z komentarzem.
    Rozdział przełomowy, nie da się ukryć. Dowiedzieliśmy sie, kim była Ecila. Z pewnością ma to duży sens, a sposb opanowania duszy człowieka przez demona wydaje mi sie nalrawdę oryginalny. Choc nie rozumiem wlascwiwie, skad takie podchody, skoro Lilith i tak chodziło o duszę. Pewnie po to, ze Alice naprawdę jest dobrą dziewczyną i L.wiedziala, ze musi powalczyć, zanim przekona Alice do swoich racji. Jak sie jdnak okazało, nic z tego.dziewczyna postawiła sie demonowi. Szczerze mowiac, jakby nie zrobiła tego teraz, to chyba by sie juz jej nigdy nie udało. Choc i tak mnie dziwi, ze nikt z kudzi nie doszedł do wniosku, ze nastolatka zachowuje sie naprawd skrajnie inaczej. Zastanawia mnie, co miał na mysli anioł stróż alice, kiedy powiedział, ze wszystk zalezy od niej i że móze wiele sie zmienić. Czyzby miała mozliwosc cofnięcia sie w czasie i zapobiegnięcia pewnym wydarzeniom? Czy to nie byłoby tochę.... Zbyt radosne, ze tak powiem? Jdnak faktycznie perspektywa wrocemia do swiata, w ktorym nie żyją az trzy osoby, a pozostała wiekszosc znajduje się w mało radosnych nastrojach, nie jest zbyt fajna, szczegolnie ze spora czesc z tych wydarzeń to wina alter ego alice.... Jestem vardzo ciekawa, jak to rozwiążesz i w jaki sposob dziewczyna sobie poradzi... Nie migę docżekac się kolejnego rozdziału, tak bardzo, że az trudno mi to wyrazić, szczegolnie ze widac wyraznie, iż zbliżamy się do konca... Mam nadzieję, ze bedziesz pisac cos nowego, hm?. Zapraszam na nowy rozdział na zapiski-condawiramurs

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy