„Życie to taki dziwny prezent,
na początku się je przecenia
sądzi, że dostało się życie
wieczne.
Potem się go nie docenia,
uważa się, że jest do chrzanu,
za krótkie, chciałoby się je niemal
odrzucić.
W końcu kojarzy się, że to nie był
prezent,
ale jedynie pożyczka.
I próbuje się na nie zasłużyć.”
E.E Schmitt „Oskar i pani Róża”
Schodząc po schodach Ecila słyszała
narastającą muzykę i głosy imprezowiczów. Wciąż była
oszołomiona tym niespodziewanym spotkaniem z Alice, ale jednocześnie
zastanawiała się co powinna zrobić w nowej sytuacji.
Po pierwsze, doprowadzić ten wieczór
do szczęśliwego końca —
pomyślała. — A po
drugie... zająć się Jamesem.
Nagle zatrzymała się raptownie. W
ostatniej chwili przypomniała sobie o wymyślonej wcześniej wymówce
na tak długi brak jej obecności. Sięgnęła do swojego ucha i
zdjęła mały, srebrny kolczyk.
Już miała wejść do salonu, gdy
wpadła na nią Rose. Wyglądała na wściekłą. Włosy były
potargane, twarz czerwona, a w ciemnych oczach kryło się coś na
kształt szaleństwa. Dziewczyna odepchnęła Ecilę i bez żadnego
słowa opuściła dom Roberta tak szybko jakby ktoś ją gonił.
Po niej z salonu wyłonił się Colin,
ledwo wymijając Ecilę. Przypominał chmurę gradową i to taką z
błyskawicami. On też pobiegł do drzwi i zamknął je za sobą z
takim trzaskiem, że siedemnastolatka przestraszyła się, iż zaraz
wypadną razem z futryną.
Kiedy znalazła się już w salonie
każdy był zwrócony w jej stronę. Musiała wyglądać na naprawdę
zaszokowaną, bo wszyscy wybuchli śmiechem, a John powiedział
rozbawiony:
—
Wiem, że to wygląda groźnie, ale uwierz mi, najdalej jutro się
pogodzą.
—
Oboje mają ogniste temperamenty —
dodała Emma i posłała swojemu chłopakowi spojrzenie, którego
znaczenia Ecila wolałaby się nie domyślać.
Nastolatka pokiwała w zamyśleniu
głową, rozglądając się za Matthew. Po spotkaniu z Alice nie była
pewna co ma z nim zrobić. Przeklinając w duchu dzisiejszy dzień,
usiadła na sofie, nawet nie spostrzegając, kto znajduje się obok.
—
Gdzieś ty się podziewała, piękna? Zdążyłem się już stęsknić
— odezwał się Lucas, próbując
objąć dziewczynę.
Jasne było, że jest pod znacznym
wpływem alkoholu. Było to widać, słychać i czuć. Zgubił gdzieś
gumkę, więc większość twarzy przysłoniły mu włosy. Wzrok miał
mętny, a minę głupkowatą, zwłaszcza gdy się uśmiechał.
Ecila westchnęła ciężko i rzuciła
błagalne spojrzenie Matthew.
—
Myślę, że powinieneś się przespać, kolego —
powiedział Matt do Lucasa.
— Sorry
stary, ale muszę dotrzymać towarzystwa pięknej dziewczynie —
wymamrotał, prostując się dumnie.
Matthew pokręcił głową z
rozbawieniem.
—
No to gdzie się podziewałaś? Bo chyba nie ukrywałaś się przede
mną, co? — dopytywał się
Lucas z pijackim uporem.
—
Ależ skąd — odezwała się, a
jednocześnie starała odsunąć od chłopaka choć odrobinkę. —
Właściwie to zgubiłam kolczyk i nie mogłam go znaleźć. Wciąż
nie mogę. Może jest gdzieś tutaj.
Ecila zrobiła dobrze wystudiowaną minę
niewiniątka, chociaż czuła „zgubę” wbijającą jej się we
wnętrze dłoni, gdy mocniej zacisnęła pięść. Do tego rozejrzała
się po pokoju bezradnie, jakby szukając pomocy.
Tak jak sądziła Lucas zerwał się z
sofy (co prawda dosyć chwiejnie) i zrobił najbardziej poważną
minę na jaką było go stać w zaistniałej sytuacji.
—
Oczywiście, każdy prawdziwy dżen... dżentel... nieważnie...
powinien pomóc damie!
Kiedy Lucas dokładnie przeczesywał
każdy cal podłogi pod stolikiem, Ecila zerknęła na Matta.
— Myślisz, że się znajdzie? To
prezent od mamy. Na początku myślałam, że zapodziałam go gdzieś
w łazience, ale chyba jednak musi być gdzieś tu, w salonie.
— Spokojnie, znajdzie się —
zapewnił i sam też zabrał się do poszukiwań.
Właściwie to po chwili połowa
imprezowiczów szukała „zaginionego” kolczyka. Judy kręciła
się przy kominku, Oscar przetrząsał fotele, Felix na czworakach
przemierzał odległość między telewizorem a komodą. A Matthew...
Ecila prawie zderzyła się z nim głową, kiedy oboje pochylali się,
by zajrzeć za sofę. Matt roześmiał się, a dziewczyna skorzystała
z okazji i upuściła kolczyk.
— No dobra, ty tam sprawdź —
powiedziała.
Chwila ciszy i...
— Chyba coś widzę. Czekaj... Mam go.
W dłoni Matthew trzymał srebrny
kolczyk, taki sam jaki Ecila miała w swoim prawym uchu.
— Udało ci się. Jest! Ludzie, jest!
— zawołała Ecila, a wtedy wszyscy spojrzeli na nią i na
biżuterię w jej ręce.
— Mówiłem, że się znajdzie. —
Wyglądał na dumnego.
—
No i miałeś rację. Dziękuję —
powiedziała dziewczyna, a następnie szybko uścisnęła Matta i
pocałowała w policzek.
W pierwszej chwili był zaskoczony, ale
później uśmiechnął się lekko, choć wydawał się odrobinę
zawstydzony. Odchrząknął i mruknął:
—
Nie ma sprawy.
Ecila patrzyła jak rozgląda się po
salonie, jakby w obawie, że ktoś zobaczył to podziękowanie. Nie
trzeba było być wielkim geniuszem, by zgadnąć, że szukał
właśnie Roberta. Niepokój ścisnął żołądek nastolatki.
Domyślała się co zaraz może usłyszeć i nie przeliczyła się.
—
Hmm... Chyba poszukam Roberta i nagadam mu, że słaby z niego
gospodarz skoro na tak długo znika —
powiedział Matthew żartobliwym tonem, ale Ecila wyczuła, że wcale
nie jest mu do śmiechu.
—
Może ci pomogę? Odwdzięczę się. Znalezienie Roberta nie powinno
być tak trudne jak mojego kolczyka. W końcu jest zdecydowanie
większy.
Ecila naprawdę bardzo się pilnowała,
żeby jej głos zabrzmiał swobodnie i nie zdradzał narastającej w
niej paniki. Matt wyglądał na zamyślonego i chyba w ogóle jej nie
słyszał.
—
Matthew?
—
Co? Coś mówiłaś?
—
Pomogę ci szukać Roberta.
—
Nie trzeba, naprawdę.
Brzmiał jakby chciał ją spławić, a
Ecila zaczęła się zastanawiać czy spodziewa się on zastać
Roberta naćpanego i to dlatego nie chce, by ona z nim szła.
Możliwe, że wcale tak bardzo nie wierzył w wielką przemianę
swojego chłopaka.
—
Ale to żaden problem — upierała
się.
—
No... dobra. Sprawdź kuchnię, a ja idę na górę.
Ecila doskonale wiedziała, że w kuchni
nie znajdzie Roberta, ale mimo to skierowała się właśnie tam.
Matthew podejrzewał, że dzieje się coś złego i ewidentnie nie
chciał świadków, którzy dowiedzieliby się o tym wraz z nim. No
cóż, miał pecha.
Dziewczyna ledwo zajrzała do kuchni, a
za chwilę wbiegała już po schodach.
—
Robert, jesteś tam? Otwórz! —
Matt dobijał się do drzwi sypialni na końcu korytarza.
Serce Ecili zabiło szybciej, a z nerwów
pociły jej się dłonie.
Torebka —
przypomniała sobie. —
Została w salonie. A w niej rękawiczki. Muszę się ich pozbyć.
Muszę.
Mimo narastającego wewnętrznego
napięcia, przeszła przez korytarz spokojnym krokiem, a jedyną
oznaką niepokoju mogły być jej sztywne ramiona i zaciśnięta
szczęka.
—
Nie ma go w kuchni —
powiedziała.
—
Wiem — warknął Matt, szarpiąc
za klamkę.
—
Te drzwi wyglądają na zamknięte. Jesteś pewien, że Robert tam
jest? Po co miały się zamykać, a na dodatek nie odpowiada. Może...
—
Cicho! Te drzwi SĄ zamknięte i on jest właśnie TAM!
Ecila zamilkła, widząc zdenerwowanie
chłopaka, który sprawiał wrażenie obłąkanego. Walił do drzwi i
próbował je otworzyć, a nawet kopnął dwa razy. Nic nie
skutkowało. W końcu opadł na kolana, pochylił się i zamarł.
—
Świeci się tam mała lampka i widzę klucz na podłodze tuż po
drugiej stronie drzwi —
wymamrotał sam do siebie. — A
to znaczy... Poczekaj chwilę, zaraz wracam.
I zerwał się na równe nogi, a
następnie pobiegł w kierunku schodów. Myśli Ecili wciąż krążyły
wokół torebki i lateksowych rękawiczek. Gorączkowo zastanawiała
się jak szybko wyplątać się z całej sytuacji. Na początku
chciała się wymknąć niepostrzeżenie i wrócić do domu, ale
wtedy nie wiedziałaby co stanie się z Robertem, a przede wszystkim
z Matthew. Była rozdarta. Instynkt samozachowawczy podpowiadał jej,
żeby uciekała, ale upór i chora ciekawość mówiły, że powinna
zostać. Na razie wygrywała druga strona.
Matt wrócił szybko, trzymając w
dłoniach klucz, taki sam jaki znajdował się po drugiej stronie
drzwi. Włożył go do zamka i przekręcił z cichym zgrzytem.
Odetchnął głęboko. Nacisnął klamkę. Ustąpiła i drzwi się
otworzyły. Przekroczył próg.
Ecila nie poszła za nim. W głowie
miała mętlik.
Matthew musiał tu często
przychodzić, skoro wiedział, gdzie znaleźć zapasowy klucz do
pokoju Roberta... A właśnie, co z chłopakiem..? Zatarłam
wszystkie ślady...? Coś mnie zdradzi...? Wymyślić wymówkę i
uciec...? A może zostać..? Iść za Mattem...? Co z torebką...? Nikt jej nie ruszał...? Co robić? Co robić?
Odgłos
obcasów towarzyszył Ecili, gdy w końcu zdecydowała się wejść
do sypialni Roberta. Rozejrzała się. Wszystko było tak jak
zostawiła. Zapalona lampka na biurku, resztki proszku, zakładka do
książek, buteleczka na nocnej szafce.
Wyjątkiem był tu tylko Matthew.
Pochylał się nad nieprzytomnym brunetem. Wziął do ręki
strzykawkę i przez chwilę patrzył na nią ze wstrętem, a
następnie odłożył na szafkę przy łóżku.
—
Robert! —
zawołał, potrząsając chłopakiem. —
Robert! Robert, słyszysz mnie?
Nic. Cisza.
Ecila przyglądała się cieniu jaki
rzucał na ścianę Matt. Kiedy przykładał dłoń do czoła
Roberta, a później sprawdzał puls, wyglądało jakby jakiś zły,
ciemny duch sięgał po swoją ofiarę. Jednak Matthew nie był złym
duchem. Chociaż w tej chwili był blady jak prześcieradło. Był...
przerażony. Dziewczyna widziała to w jego oczach, gdy na nią
spojrzał.
—
Co... —
zaczęła, ale Matt już uciskał klatkę piersiową Roberta, robiąc
mu masaż serca.
Nagle Ecila poczuła, że w pokoju robi
się zimno. Nie miała pojęcia skąd to uczucie. Przecież zdawała
sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. Wiedziała, że to co
robi może źle się skończyć dla Roberta. Wiedziała, ale i tak to
zrobiła, jakby chciała, żeby to się źle skończyło. Ona nigdy
nie przejmowała się takimi błahostkami jak jakiś tam ledwo znany
chłopak. Liczył się cel. A więc skąd... I wtedy zrozumiała,
dotarło do niej jak zawsze z opóźnieniem, że te nieznane uczucie,
które ją obezwładniało pochodzi od Alice. To ona zawsze była tą
dobrą.
Matt coś krzyczał. Nie rozumiała jego
słów, bo myśli wciąż zaprzątała jej Alice i jej emocje.
Potrząsnęła głową. Musiała się w końcu ruszyć. Skupić się.
—
Wezwij pomoc! Wezwij karetkę do jasnej cholery. Rusz się, ty
idiotko!
Oprócz wrzasków Matthew, Ecila
usłyszała kroki na korytarzu, a później czyjś zdumiony okrzyk.
Znaleźli ich. Odwróciła się. W progu stali Oscar, Felix i Judy.
Cała trójka przez trzydzieści sześć sekund, a przynajmniej tak
wynikało z obliczeń siedemnastolatki, przypominała figury woskowe,
ale już w czterdziestej ósmej sekundzie Judy miała w rękach
komórkę. To właśnie ona zadzwoniła po pogotowie.
Znalezienie nieprzytomnego Roberta
definitywnie zakończyło imprezę. Większość tłoczyła się na
piętrze zaszokowana całą sytuacją. Tylko nieliczni zachowali
zimną krew i trzeźwość umysłu, mimo wypitego alkoholu. To
właśnie John posprzątał zużyte puszki po piwie, butelkę po
koniaku oraz szklanki. W salonie zostały niewinne przekąski i
napoje. Mia natomiast stała w oknie w kuchni i wypatrywała
nadjeżdżającej pomocy.
—
Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, a przy okazji sprawdzę co z
tą karetką —powiedziała
Ecila, zanim wyszła z
domu Roberta.
Noc była pogodna. Sąsiedzi spali, co
nikogo nie powinno dziwić, bo zegar prawdopodobnie niedługo miał
wybić trzecią. Mimo wszystko dziewczyna rozejrzała się po ulicy i
ściskając w rękach torebkę, przemknęła się do kosza na śmieci,
znajdującego się dwa domy dalej. Pozbyła się ostatnich dowodów
łączących ją z tym co przytrafiło się Robertowi i szybko
wróciła do znajomych. Ledwo zamknęła frontowe drzwi, a usłyszała
głos Mii:
—
Przyjechali!
Później wszystko potoczyło się
błyskawicznie. Ratownicy medyczni zabrali Roberta do karetki i
reanimowali go. Zaraz zjawiła się też policja. Matt krzyczał.
Chciał, by zabrano jego chłopaka jak najszybciej do szpitala, ale
sanitariusz powiedział, że już za późno. Policjanci dopytywali
się co tu się stało. Emma płakała, a Mia próbowała ją
uspokoić. Judy wpatrywała się tępo w czubki swoich butów,
zasłaniając tym samym twarz włosami. Możliwe, że też płakała.
Felix był przy Matthew, starając się do niego dotrzeć. Zajmował
miejsce, które wcześniej wyznaczyła sobie Ecila. Jeszcze niedawno
to ona miała zamiar pocieszać Matta. Funkcjonariusze policji
rozmawiali z Oskarem, kiedy John starał się doprowadzić do
porządku swojego brata bliźniaka. Lucasowi zrobiło się strasznie
niedobrze i wymiotował w łazience. Ecila nie była pewna czy to
przez wiadomość o Robercie czy w końcu żołądek zbuntował mu
się z winy alkoholu.
Ona sama stała na środku korytarza,
obserwując otaczający ją chaos. Była spokojna. Pozbyła się
dowodów i nie musiała pocieszać Matta, bo Alice wcale go nie
chciała. Była opanowana i spokojna nawet, gdy policjanci oznajmili,
że muszą ich wszystkich zabrać na komisariat w celu złożenia
wyjaśnień. Nie czuła się niczemu winna i tak w razie czego będzie
się zachowywać.
***
Atmosfera w samochodzie była napięta.
Ecila wpatrywała się w szybę, która wymagała czyszczenia.
Milczała. Ciszę zakłócało tylko mruczenie silnika. Zacisnęła
usta. Do jej uszu dobiegło ciężkie westchnienie. Zerknęła na
kierowcę, siedzącego z boku.
Thomas miał na sobie jeansy, białą
koszulę i marynarkę od tego eleganckiego, granatowego garnituru, w
którym miał iść na kolację z Amber. Wyglądał na
zdenerwowanego, ale i zmęczonego.
—
Wyjaśnisz mi, dlaczego musiałem odebrać cię z komisariatu?
Dziewczyna wyczuła, że ojciec
resztkami sił powstrzymuje się od krzyku. Zdradzały go mocno
zaciśnięte dłonie na kierownicy.
—
Mówiłam już, że to nie moja wina.
—
No tak, mówiłaś. Jednak to nie zmienia faktu, że ciebie i twoich
znajomych zgarnęła policja. Wszyscy byliście pod wpływem
alkoholu, a jeden chłopak zaćpał się na śmierć! —
Z każdym kolejnym słowem podnosił głos.
— A
skąd miałam wiedzieć, że tak to się skończy?! —
wybuchła Ecila.
—
Tylko mi tu nie wrzeszcz. Miałaś iść na koncert, miałaś napisać
wiadomość. No i dostałem wiadomość. Z policji! —
denerwował się Tom. — Co się
z tobą dzieje, Alice? Ja rozumiem, że jesteś młoda, dorastasz,
chcesz się bawić, ale coś takiego? Skąd mieliście narkotyki?
—
Nie mieliśmy, to tylko Robert...
—
No oczywiście, po co ja się głupio pytam. Tylko Robert.
Ecila zacisnęła pięści, uparcie
wpatrując się w szybę. Robiło się coraz jaśniej. Nastawał
dzień.
—
Mam tego dość, Alice. Miałem nadzieję, że jesteś rozsądniejsza.
A ty zadajesz się z jakimiś ćpunami.
—
Nie zadaję...
—
Oczywiście, tam tylko ten cały Robert brał.
— A
tak, żebyś wiedział!
Skręcili. Byli już blisko domu.
—
Myślisz, że jestem dzieckiem? Piliście alkohol i...
—
Nic nie brałam — przerwała mu.
—
Jak mam ci wierzyć? — zapytał.
Ich spojrzenia się spotkały. Prawdziwa
Alice odziedziczyła kolor tęczówek po ojcu, no może miała
odrobinę jaśniejsze, ale oczy Ecili były ciemne jak burzowe
chmury. Czy patrząc w nie ojciec Alice uwierzy?
—
Mówię prawdę. Przyznaję się, wypiłam trochę alkoholu, ale nic
więcej nie brałam.
Thomas odwrócił wzrok, ponownie
skupiając się na drodze. Westchnął. Znowu.
—
Tato...
Cisza. Wjechali do podziemnego parkingu.
Mężczyzna zaparkował samochód na swoim miejscu i wysiadł. Oparł
się o drzwi auta. Ecila także wysiadła i podeszła do ojca.
—
Kiedy dostałem telefon z policji przeraziłem się, że coś ci się
stało — wyznał szeptem, który
rozniósł się po parkingu.
—
Nic mi nie jest.
—
Wiem — powiedział i podniósł
wzrok na stojącą przed nim córkę. —
Ale się martwiłem. Wciąż się o ciebie martwię.
—
Niepotrzebnie. Nic mi nie jest. Jestem bezpieczna.
—
Ale mogłaś skończyć jak ten chłopak.
Ecila spuściła wzrok. Chyba pierwszy
raz nie wiedziała co powiedzieć. Thomas już się nie wściekał,
nawet nie złościł. On się martwił i kochał Alice. A Ecila
zawsze miała problemy z tymi uczuciami. Dobrymi uczuciami.
—
Jak się czujesz?
Dziewczyna znów wyczuła w jego głosie
troskę. Wzruszyła ramionami.
— W
porządku.
—
Dobrze znałaś tego chłopaka? Policjant mówił, że to w jego domu
odbywała się cała zabawa.
—
Był kolegą Matta, mojego sąsiada. Roberta jak i resztę poznałam
dzisiaj. Zaprosił nas do siebie. Wydawał się miły. Impreza też
była dobra, do czasu aż...
Zamilkła, a następnie poczuła, że
znalazła się w ojcowskich ramionach. Wdychała zapach wody po
goleniu i proszku do prania. To było interesujące przeżycie.
Doświadczanie miłości, współczucia i bezpieczeństwa nie było
czymś zwyczajnym dla Ecili. Dla Alice może i tak, ale nie dla
Ecili. I nagle zesztywniała. Alice. Była tak blisko, wyczuwała
emocje blondynki. Nie tylko je wyczuwała, ale i je przejmowała. To
dlatego tak dobrze się czuła. Alice była bliżej niż
kiedykolwiek. Zaniepokojona tym odkryciem odsunęła się od Thomasa.
—
Jestem zmęczona. To była długa noc. Możemy się położyć?
Tom przyjrzał się uważnie córce i
pokiwał głową. Ruszyli do windy. Jednak kiedy już w niej byli,
mężczyzna odezwał się:
—
Wiesz, że należy ci się kara?
Głowa Ecili poderwała się do góry.
—
Co?
—
Oddaj komórkę, Alice.
—
Ale... Jak mam się kontaktować z mamą?
—
Jane wraca już jutro.
—
Powiesz jej?
—
Jeśli nie oddasz mi telefonu w tej chwili to na pewno. A tak...
zastanowię się.
Dziewczyna przez chwilę rozważała czy
opłaca spierać się dalej, ale zrezygnowała. Jak na jeden raz i
tak nieźle namieszała. Ledwo wywinęła się policji, chociaż nie
miała pewności czy znów jej nie wezwą, jeśli odkryją, że coś
nie pasuje w zeznaniach. Liczyła jednak na to, że potraktują ten
cały incydent z Robertem jako głupotę nastolatka i przestrogę dla
reszty.
—
Proszę — wymamrotała, podając
ojcu komórkę, którą wyjęła z torebki.
***
Niedzielna pogoda była piękna.
Bezchmurne niebo, słońce, lekki wietrzyk. Po prostu cudowne,
czerwcowe popołudnie. Jednak Ruby uważała inaczej. Nastolatka
przemierzała plac, ściskając w dłoni gałązkę magnolii. Żwir
chrzęszczał pod butami przy każdym jej kroku. Szła szybko,
zawzięcie się przy tym wpatrując w jakiś punkt przed sobą. W
końcu się zatrzymała i spuściła głowę.
Emily Hamster
Ukochana żona i matka
Zmarła 25 czerwca 2001 roku
w wieku 35 lat
Pozostanie na zawsze w naszych sercach
Dziewczyna przez dłuższą chwilę
wpatrywała się w napis na marmurowej płycie, a później
przyklękła i obok bukietu białych róż położyła swoją
gałązkę. Zastygła w bezruchu.
Na cmentarzu nie było prawie żadnej
żywej duszy. Tylko Ruby i jakaś para staruszków, siedząca na
ławeczce przy grobie po drugiej stronie placu.
Nie wiedziała, ile czasu tak tkwiła,
patrząc w dal. Ale w pewnym momencie wydawało jej się, że słyszy
głos mamy.
Wiesz, że od twojego taty zawsze
dostawałam białe róże? Przynosił je na każdą naszą rocznicę.
I z czasem było ich coraz więcej. Mówił, że są piękniejsze niż
czerwone i bardziej do mnie pasują. Białe różne to symbol
prawdziwej, czystej miłości. Mój kochany. Zawsze uważałam, że
jest strasznym romantykiem tylko nie chce się do tego przyznać.
Pamiętaj córeczko, twój tata to niezwykły i bardzo wrażliwy
człowiek. Tylko uparcie nie chce tego pokazać. Wrażliwi ludzie
boją się zranienia, ale kiedy się kogoś kocha, to nawet pomimo
maski można zobaczyć prawdziwą twarz tej osoby. Twoją maskę też
ktoś kiedyś zdejmie, Ruby i zobaczy najpiękniejszą,
najcudowniejszą dziewczynę pod słońcem, a wtedy rozkwitniesz jak
róża.
—
Mylisz się, mamo. Nikt nigdy nie zdejmie ze mnie żadnej maski. Nikt
nigdy mnie nie pokocha tak jak tata ciebie.
Powiew wiatru rozwiał włosy Ruby i
sprawił, że zadrżała. Przypomniała sobie ostatnie dni. Było z
nią coraz gorzej. Stany podgorączkowe, zmęczenie, osłabienie,
zawroty głowy, drobne siniaki, które starała się ukrywać, a
wczoraj doszło krwawienie z dziąseł.
—
Boję się, mamo — zaczęła
szeptać zdławionym głosem. —
Bałam się tego dnia od dawna. Bałam się, że mi też coś takiego
się przytrafi. Ale nic nie mogę na to poradzić. Nie potrafię
walczyć, tak jak ty walczyłaś. Tak dzielnie temu wszystkiemu
stawiłaś czoła, ale ja tak nie umiem. Nie chcę do szpitala. Boję
się, że jak raz tam trafię, to nigdy z niego nie wyjdę. Boję się
bólu, leczenia, czekania. A najbardziej boję się o tatę. To
będzie dla niego powtórka z rozrywki. On się załamie, mamusiu.
Patrzenie na mnie, kiedy ja... Co ja mam robić? Co ja mam robić,
mamo?!
Ruby ukryła twarz w dłoniach i
rozpłakała się. Była bezradna, zupełnie sama w tym wszystkim.
Nikomu nie mówiła o wizycie u lekarza i badaniach. A chciała
porozmawiać. Chciała się wyżalić Alice i Ann, ale one nie miały
dla niej czasu. W poniedziałek się spotkamy – tak powiedziały.
Ale w poniedziałek będzie już za późno. Ona miała tak mało
czasu, a każda upływająca minuta wydawała się jej straszną.
Dziewczyna bez przyszłości, oto kim była. Los zawsze śmiał się
jej w twarz, sprawiedliwość omijała szerokim łukiem, a szczęście
nawet nie znało drogi do jej domu.
—
Ruby? — usłyszała.
Drgnęła na dźwięk męskiego głosu.
Szybko otarła policzki i odwróciła się.
Zaledwie kilka kroków od niej stał
wysoki brunet ze zniczem w ręku. Jego brązowe oczy były pełne
ciepła, a włosy mieniły się w słońcu. W długich, ciemnych
jeansach i czarnej koszulce powinno być mu gorąco, ale nie
wyglądało, żeby tak było. Początkowe zaskoczenie na jego twarzy
zmieniło się w zatroskanie, kiedy tylko zobaczył zaczerwienione
oczy dziewczyny.
Tak powinien wyglądać anioł
śmierci, gdy w końcu po mnie przyjdzie —
pomyślała Ruby, a za chwilę spłonęła rumieńcem, uzmysławiając
sobie jak głupi to pomysł.
— James.
Nie spodziewałam się tu ciebie.
—
Ja mogę powiedzieć dokładnie to samo —
odezwał się chłopak i zerknął na tablicę za dziewczyną.
Natychmiast się zorientowała na co
patrzy i sama odwróciła głowę.
—
To twoja... Nie wiedziałem —
wymamrotał zakłopotany. — Ann
nic mi nie mówiła.
—
Nie szkodzi. Nie spodziewałam się, że będziesz wiedział.
—
Przykro mi, Ruby.
—
Mnie też.
James pokiwał smutno głową i wskazał
na znicz, trzymany w dłoni.
—
Ja postanowiłem odwiedzić babcię.
—
Tak, Ann mówiła, że wasza babcia... jest tutaj.
—
Tak?
—
Tak. Pozdrów Annabellę.
—
Pozdrowię. Do zobaczenia, Ruby.
—
Jasne.
Dziewczyna minęła Jamesa i zrobiła
kilka kroków przed siebie, kiedy nagle poczuła, że musi, ale to
musi, się odwrócić.
Młody mężczyzna stał tam gdzie
przedtem i patrzył prosto na nią. Pewnie obserwował jak odchodzi.
Tak jak na tych wszystkich romantycznych filmach.
W pewnej chwili Ruby nawet chciała
zrobić coś szalonego. Szalonego według niej. Chciała krzyknąć:
James, kocham cię! W końcu co miała do stracenia.
—
James! —
zawołała.
Patrzyła na niego w milczeniu, próbując
zapamiętać jak wygląda. Ciemne włosy opadające na czoło,
brązowe, łagodne oczy, przystojna twarz. Coś ścisnęło ją w
żołądku.
—
Pewnie szybko się nie spotkamy —
zaczęła — ale
życzę ci wszystkiego dobrego. Żegnaj, James.
Nastolatka
odwróciła się i zaczęła powoli odchodzić. Nie spieszyła się
wcale. Była dziwnie spokojna, jakby pogodzona z tym co miało
nadejść.
Naprawdę
taką scenę mogliby kiedyś nagrać i puścić w filmie —
pomyślała.
— Hej, Ruby! Wyjeżdżasz na wakacje?!
— Tak, wyjeżdżam! — odkrzyknęła,
nawet się nie odwracając.
Kiedy dziewczyna zerknęła na parę
staruszków wydawało jej się, że spojrzeli na nią z oburzeniem, a
kobieta powiedziała nawet do swojego męża:
— Co za niewychowana młodzież.
Krzyki na cmentarzu. Kto to widział?!
Jednak Ruby nie przejęła się tym
komentarzem. Uśmiechnęła się do mijanej pary i przeszła przez
bramę.
Wróciła do domu. Był pusty. Ojciec
zniknął jak to miał w zwyczaju. Rankiem odwiedzał grób swojej
zmarłej żony, a później jechał do małego, myśliwskiego domku w
środku lasu. Mówił, że to mu pomaga. Chodzenie cały dzień wśród
drzew i staranie się, aby nie myśleć o Emily. Jednak Ruby
przypuszczała, że to właśnie tam jej tata myśli o niej
najbardziej. Ten jeden dzień w czerwcu był ich koszmarem. Mężczyzna
odcinał się od wszelkiej cywilizacji, a jego córka musiała sobie
radzić z tym sama. Nie narzekała. Nie raz w rocznicę śmierci jej
mamy bywały z nią przyjaciółki, które próbowały odciągnąć
ją od wspominania o przykrych wydarzeniach. Tylko że każdy ma
swoje problemy. One też je miały i dzisiaj spędzały czas osobno.
Ruby chyba była im nawet za to wdzięczna. Dzięki temu mogła
podjąć bardzo trudną decyzję i miała możliwość jej
zrealizowania.
Dziewczyna podeszła do swojego
schludnie zaścielonego łóżka i usiadła na nim. Przez chwilę
wpatrywała się w stojącą obok szafkę nocną, ale w końcu ją
otworzyła. Ze środka wyjęła pudełko tabletek uspokajających o
działaniu także nasennym. Kiedyś musiała je brać, by móc
przespać całą noc bez niechcianej pobudki. Tak, po śmierci mamy
męczyły ją koszmary. Doktor przypisał jej lekarstwo, ale prosił,
by przyjmowała je jak najrzadziej, jeśli tego naprawdę
potrzebowała. Teraz nadeszła taka chwila.
Ruby zostawiła opakowanie i zeszła do
kuchni po szklankę wody. Po powrocie sięgnęła po tabletki.
Odkręciła nakrętkę i wpatrywała się w białe proszki. Było ich
całkiem sporo. Z pół pudełka. Miała już zacząć je brać,
kiedy się zawahała. Powinna po sobie coś zostawić. Z szuflady
wyciągnęła wyniki badań oraz kartkę i długopis.
Przepraszam, tato.
Przepraszam za wszystko. To nie Twoja
wina, tylko moja. To ja nie dałam rady, a nie Ty. Nie chciałam Cię
martwić i obarczać tym wszystkim. Nie chciałam, żebyś patrzył
na to jak się męczę. Chciałam, aby to było jak najbardziej
bezbolesne. Wiem, że to nie do końca możliwe. Mam białaczkę,
tato. Od dawna baliśmy się, że coś podobnego może się stać,
ale do tej pory nie chciałam w to wierzyć. Nie chciałam w to
uwierzyć nawet, gdy trzymałam w ręku wyniki badań lekarskich.
Życie jest niesprawiedliwe. Proszę Cię, żebyś się nie obwiniał,
bo nie masz ku temu powodów. Zawsze wiedziałam, że chcesz dobrze.
Wiedz, że jesteś wspaniałym tatą i nigdy nie przestanę Cię
kochać. To co zrobiłam, to moja decyzja. Nie chcę umierać w
szpitalu, wśród obcych ludzi, zmęczona walką o życie. Chciałam
wybrać to jak odejdę. Teraz mogę spotkać się z mamą. Ona się
mną zaopiekuje. Obie będziemy nad Tobą czuwać. Kocham Cię,
tatusiu.
Twoja Ruby
Dziewczyna odłożyła list i wyjęła z
szuflady komórkę. Przez chwilę jej się przyglądała. Wybrała
numer Alice. Nie była pewna po co dzwoni. Może chciała tylko
usłyszeć głos przyjaciółki, a może chciała wszystko jej
powiedzieć i liczyła na to, że ona krzyknie: Nie rób głupstw.
Wszystko będzie dobrze. Jednak Alice nie odbierała, więc Ruby
zrezygnowała z dzwonienia. Wrzuciła telefon z powrotem do szuflady
i znów sięgnęła po tabletki. Zawahała się na ułamek sekundy,
ale później zamknęła oczy. Łykała jedną pigułkę za drugą,
popijając wodą. Pod powiekami czuła zbierające się łzy.
Niektórzy mówią, że samobójstwo
jest tchórzostwem. Łatwiej przecież zrezygnować z życia i nie
mierzyć się z problemami. Ale czy te same osoby kiedyś
zastanawiały się, jakiej trzeba odwagi, by spojrzeć w oczy
śmierci, którą się samemu wybrało? Wiedzieć, że zaraz
przyjdzie, że za chwilę się umrze? Wbrew ich przekonaniom to nie
tak prosto zrobić ten ostateczny krok. Ludzie w końcu też mają
jakiś instynkt samozachowawczy, który włącza się w razie
niebezpieczeństwa.
Do tej pory Ruby także sądziła, że
odebranie sobie życia nie jest takie trudne. Myliła się. Dłonie
drżały jej coraz bardziej, a umysł krzyczał: Zabijesz się!
Panika powoli narastała, ale dziewczyna starała się z nią
walczyć. Powtarzała sobie, że to będzie bezbolesne, zapadnie w
sen i już się nie obudzi. W końcu to był jej świadomy wybór,
lepszy od szpitala.
Tyle że życie to nie film, a Ruby nie
miała odgrywać roli Śpiącej Królewny. Śmierć to ostateczność
i nie zawsze bywa przyjemna. Ruby powoli się o tym przekonywała.
Kiedy ułożyła się wygodnie na łóżku i zamknęła oczy,
upragniony sen nie nadchodził. Za to czuła się nieswojo. Zaczęło
się od dziwnego gorzkawego posmaku w ustach. Następnie pojawił się
lekki bólu głowy i zawroty przy nawet najmniejszej próbie
poruszenia się. Później przyszedł ból brzucha i nudności.
Dziewczyna okryła się szczelniej kołdrą i skuliła w kłębek.
Było jej coraz bardziej niedobrze. Chciała się napić jeszcze
trochę wody, ale szklanka była pusta, a ona nie sądziła, żeby
dała radę dojść do kuchni albo chociaż do łazienki. Bała się,
że zemdleje w trakcie tej drogi. Oblizała więc tylko spierzchnięte
wargi i czekała.
Z czasem nie było lepiej. Głowa i
brzuch zaczynały ją boleć coraz bardziej. Wydawało jej się też,
że ma gorączkę. Spojrzała na zdjęcie uśmiechniętej mamy i
zaczynała rozumieć jaką głupotę popełniła. Żałowała.
Wtuliła twarz w poduszkę. Strach ścisnął jej gardło i wkrótce
miała problemy z oddychaniem. Starała się łapać jak najwięcej
powietrza. Przez myśl przemknęło jej, że powinna zadzwonić po
pogotowie. Podniosła się ostrożnie i nagle pokój zaczął
wirować. Ruby czuła jak żółć podchodzi jej do gardła. O mało
co nie zwymiotowała. Gdy kładła się z powrotem na plecy brakowało
jej tchu.
Umrę. Naprawdę umrę — Te
myśli krążyły w jej umyśle.
Po policzkach zaczęły spływać łzy.
Była przerażona i teraz jak nigdy wcześniej chciała żyć. Jednak
kolejny bolesny skurcz żołądka mówił, że jest już za późno.
Miała nadzieję na szybką i łatwą śmierć. Liczyła, że zaśnie
spokojnie i się nie obudzi. Ogromnie się pomyliła.
W desperacji spróbowała jeszcze raz
wstać, nie zważając na nic. Udało się. Nogi miała jak z waty,
ręce trzęsły się, a pokój wirował niczym karuzela. Dobrze, że
komórka znajdowała się w szufladzie niedaleko łóżka. Zrobiła
zaledwie krok i upadła na kolana. Czuła jak wszystko w środku niej
się skręca. Organizm walczył z lekami. Z wysiłkiem wyjęła
komórkę. Ledwo widziała na oczy i praktycznie nie była w stanie
wybrać odpowiedniego numeru. Dłonie zrobiły się śliskie od potu
i telefon wypadł na podłogę. Klapka odpadła i urządzenie się
wyłączyło.
To koniec.
Wstrząsnęły nią torsje. W
ustach pozostał nieprzyjemny smak, a w powietrzu uniósł się
charakterystyczny zapach wymiocin. Nagle poczuła ból w klatce
piersiowej, przed oczami jej pociemniało i upadła. Upragniona
ciemność nadeszła.