„Miłość – najbardziej zdradliwa
choroba na świecie:
zabija cię zarówno wtedy, gdy cię
spotyka,
jak i wtedy, kiedy cię omija”.
Lauren Oliver „Delirium”
Annabella
i James nieśli torby pełne zakupów na niedzielny obiad, który
wkrótce miała przygotować ich mama. Oboje bardzo się śpieszyli,
bo Charlotte uwijała się jak w ukropie, by jak najlepiej wypaść w
oczach wciąż narzekającej na wszystko teściowej. Rodzeństwo
wpakowało prowiant do bagażnika samochodu i już miało odjechać
sprzed hipermarketu, kiedy pojazd przy odpalaniu zarzęził i zgasł.
Brunet ponowił próbę uruchomienia auta, ale rozrusznik tylko
zacharczał.
—
Poczekaj tu —
powiedział James i trzasnął drzwiami.
Dziewczyna przyglądała się jak jej
brat podnosi maskę, a po chwili milczenia, woła:
— Usiądź
za kierownicą i spróbuj odpalić.
Ann przesiadła się szybko na miejsce
obok i przytrzymując sprzęgło przekręciła kluczyk w stacyjce.
Bez powodzenia. Przeklęła pod nosem i nieufnie zerknęła na
wskaźnik paliwa.
— Tankowałeś,
no nie?
— Wczoraj
—
odparł młody mężczyzna, a później otworzył bagażnik i wrócił
do podniesionej maski z jakimś niewielkim urządzeniem.
Osiemnastolatka czekała cierpliwie przez
dwie minuty aż w końcu nie wytrzymała i zapytała:
— Co robisz? Wiesz co się stało?
James widocznie skończył ze
sprawdzaniem stanu pojazdu, bo zatrzymał się obok siostry i z
pewnością w głosie odpowiedział:
— Akumulator. Rozładował się.
Annabella nie była wybitną
specjalistką w dziedzinie motoryzacji, ale wiedziała co oznacza
rozładowany akumulator. Popatrzyła bezradnie na brata i
stwierdziła:
— Mogę popchać.
Brunet pokręcił głową.
— Lepiej będzie jak pojedziemy
tramwajem. Po auto wrócę później z kolegą, to odpalimy je na
kable.
— Tramwajem? — jęknęła.
— Pójdziemy przez park to skrócimy
sobie drogę. Chodź po torby.
Osiemnastolatka nie była zbyt
zadowolona takim obrotem zdarzeń, ale co miała robić? Posłuchała
brata i teraz oboje szli brukowaną ścieżką, śpiesząc na
przystanek.
Dzień był ciepły i słoneczny, więc
ludzi w parku było całkiem sporo. Co krok można było natknąć
się na matki z wózkami, zakochane pary, właścicieli czworonożnych
pupili i sportowych zapaleńców. Każdy z nich zajęty był swoimi
sprawami i nie zwracał uwagi na pulchną dziewczynę w dresie, która
truchtała sobie spokojnie.
To było już drugie okrążenie Ruby i
nastolatka zdążyła złapać zadyszkę. Zwolniła do niespiesznego
marszu, próbując unormować oddech. Kuło ją w boku, a serce
wybijało niespokojny rytm.
Aby
dojść do ławki
— pomyślała szatynka. —
Usiądę i trochę odpocznę. Dosłownie minutkę.
Nagle
zrobiło jej się słabo. W uszach szumiało, a przed oczami pojawiły
się mroczki. Do tego doszło uczucie duszności. Dziewczyna
przymknęła powieki, ale to nie pomogło. Drzewa falowały, a Ruby
miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Po plecach spłynęła jej
strużka potu. Czuła się jak dziecko, które wysiadło właśnie z
karuzeli. Tylko że teraz nie było przy niej rodziców, którzy by
się nią zaopiekowali. Była sama i bała się, że za chwilę
zemdleje. Upragniona ławka znajdowała się poza zasięgiem
nastolatki. Uklękła więc na trawie i czekała aż jej przejdzie.
— Ruby? Ruby! Wszystko w porządku?
Głos wydawał się znajomy, ale
szatynka nie miała siły, by wykonać najmniejszy ruch, a co dopiero
odpowiedzieć.
— Jasne, że nie jest w porządku. Nie
widzisz jak wygląda?
Tym razem odezwał się mężczyzna i
dopiero teraz siedemnastolatka zorientowała się z kim ma do
czynienia. Powoli otworzyła oczy i uniosła głowę.
— Jasne, że widzę. Ruby?
Ann pochyliła się nad przyjaciółką.
Wyglądała na naprawdę zaniepokojoną.
— Co się stało? Co ci jest?
— Kręci mi się w głowie —
odpowiedziała słabo.
— Połóż się. Trzeba unieść ci
nogi — odezwał się James.
Annabella pomogła koleżance położyć
się, a jej brat przytrzymał nogi szatynki w górze. Cała trójka
milczała, ale po jakimś czasie Ruby powiedziała:
— Już mi lepiej.
— Może jeszcze poleż — poradziła
brunetka.
Po upływie kolejnych kilku minut
nastolatka podniosła się powoli do pozycji siedzącej. Czuła się
w miarę dobrze. Świat przestał wirować, a dzwonienie w uszach
ustąpiło już prawie całkiem.
— Ale mnie przestraszyłaś —
wyznała Ann z wyraźną ulgą w głosie.
Ruby przeprosiła. Teraz, kiedy wszystko
wróciło do normy i mogła już ustać na nogach o własnych siłach,
było jej strasznie głupio, ale z drugiej strony cieszyła się, że
ktoś znajomy ją znalazł.
— Masz szczęście, że
przechodziliśmy. Chodź, powinnaś usiąść. Jesteś jeszcze bardzo
blada.
Dziewczyna z zawstydzeniem popatrzyła
na Jamesa, ale ten uśmiechnął się do niej ciepło i delikatnie
wziął pod ramię, prowadząc w stronę ławki. Dała mu się tam
zaprowadzić, w duchu nie posiadając się z radości, że choć na
chwilę może go mieć przy sobie. To było miłe uczucie.
— Na pewno już wszystko dobrze? —
dopytywała się Annabella. — Może powinniśmy zawieźć cię do
szpitala.
Siedemnastolatka nerwowo pokręciła
głową. Nie chciała nigdzie jechać.
— Nie, nie. Naprawdę nie ma potrzeby.
Wszystko ze mną dobrze. To tylko chwila słabości.
Rodzeństwo Rose przyjrzało się jej uważnie, jakby oceniając czy mówi prawdę. W końcu James przemówił:
— No... dobrze. Skoro nie chcesz i
mówisz, że wszystko okey.
— Chwila — mruknęła Ann i wyjęła
z kieszeni spodenek wibrujący telefon. — To mama.
Kiedy brunetka rozmawiała ze swoja
rodzicielką, Ruby była wciąż pod nadzorem młodego właściciela
klubu. Jego uważne spojrzenie wprawiało szatynkę w zakłopotanie.
Jeszcze nigdy żaden chłopak nie poświęcał jej aż tyle uwagi.
Tylko że początkowe zakłopotanie przeszło w coraz większe
zażenowanie, kiedy dziewczyna uświadomiła sobie jak musi teraz
wyglądać. Ubrana w rozciągnięty, szary dres, blada i spocona z
całą pewnością nie wywoływała pozytywnych wrażeń. Przez
moment chciała zerknąć na Jamesa, by to sprawdzić, ale w
ostatniej chwili zrezygnowała.
Wyglądam
jak słonica po kąpieli w bajorze — pomyślała.
Annabella wróciła do nich dźwigając
trzy torby, których wcześniej Ruby nie zauważyła.
— Mama domaga się zakupów i pomocy w
gotowaniu. Babcia podobno jest już w drodze.
— Ktoś powinien odprowadzić twoją
przyjaciółkę do domu — powiedział chłopak, a szatynka z żalem
zauważyła, że nie użył jej imienia.
— Masz rację. Cholercia —
wymamrotała Ann. — Dobra, jakoś doniosę zakupy na przystanek, a
stamtąd już blisko do domu.
— Chwileczkę. Ja mam ją odprowadzić?
— zapytał zaskoczony James.
Siedemnastolatka poczuła nieprzyjemny
uścisk w żołądku.
— Nikt nie musi mnie odprowadzać.
Sama sobie poradzę. Idźcie i pomóżcie swojej mamie. Naprawdę,
nic mi już nie jest.
Jednak jej przyjaciółka nie dała się
przekonać.
—
Nie ma mowy. Nie zostawię cię samej w takim stanie. A jak
zemdlejesz? James na razie nie jest potrzebny w domu, bo jedyne co
może zrobić z produktami to je zjeść. A tak? Spełni dobry
uczynek i zaopiekuje się tobą.
Szatynka popatrzyła na starszego brata
Annabelli z obawą. Nie chciała robić mu kłopotów. A już na
pewno nie pragnęła, by uważał ją za biedne dziecko, którym
trzeba się koniecznie zająć.
Boże,
jaki wstyd.
— Jeśli chcesz zdążyć na tramwaj
to lepiej już idź — powiedział, przeczesując dłonią włosy.
Ruby nie marzyła o niczym innym jak
zapaść się pod ziemie albo schować do mysiej dziury. James
natomiast posłał jej uśmiech i zapytał:
— To gdzie mieszkasz?
— Niedaleko — odrzekła i podała
swój adres.
— Chyba kojarzę, gdzie to jest.
Chodźmy.
Przez dłuższy czas żadne z nich się
nie odzywało, a nastolatka miała wrażenie, że każda napotkana
osoba dziwnie się na nich gapi. Pewnie była przewrażliwiona, ale
myśli w jej głowie aż krzyczały: Nie pasujesz do niego. Zresztą
dziewczyna zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że mimo jej
najszczerszych chęci, nie ma najmniejszych szans u bruneta.
— Na pewno wszystko okey?
— Tak — powiedziała, powoli mając
dość tej nadmiernej troski, zwłaszcza że obecnie znów straciła
nadzieje. Ale jakie nadzieje? Przecież żadnych nigdy nie było. —
Po prostu dziś musiałam zbyt mało zjeść i zbyt długo ćwiczyć.
Organizm nie wytrzymał i... Zdarza się. To nic wielkiego.
— W porządku.
I znów cisza. Siedemnastolatka bardzo
chciała znaleźć się już w domu, a dokładniej w swoim pokoju.
Mogłaby się tam zaszyć aż do obiadu i przeczytać jakąś
książkę. Ale nie romans. Co to, to nie. Może fantastykę. Nie. I tak za dużo bujała w obłokach. Lepiej jakiś kryminał.
— To tam. Mieszkam po drugiej stronie
ulicy. Nie musisz mnie już dalej odprowadzać. Dziękuję za pomoc.
— Nie ma za co, Robyn — odparł
James i chciał coś jeszcze dodać, ale słowa zamarły mu na
ustach, kiedy przez ułamek sekundy szatynka popatrzyła na niego z
mieszanką wyrzutu i smutku, a później szybko odwróciła się i
odeszła.
Dziewczyna przygryzła wargę i z trudem
powstrzymywała łzy. Nazwał ją Robyn. Pomylił jej imię. Niby
niezbyt ważny błąd, może nawet przejęzyczenie, ale to bardzo
zabolało Ruby.
To
nie ma znaczenia —
powtarzała sobie. — On
jest nieosiągalny, od samego początku to wiedziałam.
***
Ecila siedziała w jasnej, przestronnej
kuchni ojca i kończyła jeść obiad, a jednocześnie zastanawiała
się jak delikatnie nakłonić tatę, aby zaprosił ją do siebie
podczas nieobecności mamy. Grzebiąc w resztkach frytek, zerknęła
na znajdującego się naprzeciwko niej mężczyznę.
— Dzisiaj nigdzie nie musisz iść,
prawda?
Thomas podniósł wzrok na córkę:
— Obiecałem, że spędzimy niedziele
tylko ze sobą i dotrzymam słowa.
— To może wieczorem urządzimy sobie
maraton filmowy? Popcorn i w ogóle.
— Jasne. Co tylko chcesz.
Dziewczyna uśmiechnęła się i zjadła
odrobinę kurczaka.
— A kiedy rozmawiałeś ostatnio z
mamą to mówiła ci, że wyjeżdża w delegacje?
— Jane? Naprawdę? Ale przecież jest
księgową.
Ecila przekazała tacie to, co
powiedziała jej rodzicielka i czekała na jego reakcję. Tom
zmarszczył brwi i upił trochę soku, a następnie zapytał:
— I zostawia cię zupełnie samą?
Nastolatka roześmiała się.
— Przecież mam już prawie
osiemnaście lat. Potrafię o siebie zadbać. Co prawda nigdy nie
rozstawałyśmy się na tak długo, w końcu na wakacje też zawsze
jeździłyśmy razem, a kiedy wy byliście jeszcze małżeństwem to
w trójkę, no ale pięć dni jakoś przeżyję.
— No tak, tak. Jesteś już prawie
dorosła, a za chwilę rozpoczniesz studia.
Cholera jasna — pomyślała.
— Nie zaprosi mnie.
— No właśnie. Tylko że mama
mimo wszystko trochę się martwi. Sam wiesz najlepiej jaka potrafi
być przewrażliwiona. Wszędzie wietrzy jakieś zagrożenie, a odkąd
się rozwiedliście to... — dziewczyna przerwała i zrobiła
zakłopotana minę.
Między ojcem a córką na chwilę
zapadło niezręczne milczenie, ale Thomas w końcu odchrząknął i
powiedział:
— Mogę porozmawiać z Jane. Powinna
czuć się spokojniejsza, kiedy na ten czas zamieszkasz ze mną. W
sumie to całkiem dobra okazja. Nie często możemy spędzić ze sobą
dłużej niż dwa dni.
— Miałabym zatrzymać się u ciebie,
tato?
— Jeśli chcesz i Jane się zgodzi —
odparł.
Ecila nie martwiła się jakoś w ogóle
o zgodę mamy. W końcu jej były mąż jest ojcem Alice i ma pełną
władzę rodzicielską. A jeśli wszystko pójdzie dobrze to nim tydzień dobiegnie końca związek Amber i Thomasa będzie należał
do przeszłości. Siedemnastolatka uśmiechnęła się szeroko:
— Jasne, że chcę.
***
Jane siedziała na kanapie w salonie i
wpatrywała się w telewizor. Co chwilę przeskakiwała z kanału na
kanał, popijając koniak i pochłaniając duże pudełko lodów
waniliowych. Jak się szybko okazało co trzeci program emitował
jakąś durną komedię romantyczną, na które kobieta nie miała
najmniejszej ochoty. Szczyt desperacji osiągnęła, gdy między
jedną a drugą taką produkcją dostrzegła, że główna bohaterka
ma na sobie łudząco podobną suknię ślubną, w którą blondynka
ubrana była w pamiętnym dniu osiemnaście lat temu.
Pogoda była cudowna, chociaż
wszyscy się martwili, bo poprzedniego dnia padało. Jane wyjrzała
przez okno rodzinnego domu i uśmiechnęła się do siebie, kiedy
zobaczyła ogród pełen kwiatów skąpany w słońcu. To właśnie
tam miała niedługo wziąć ślub. Goście byli już w drodze, a
pastor i Thomas wraz z rodzicami oraz teściami czekali na dole. Do
drzwi ktoś zapukał, a po chwili pokazała się ciemnowłosa głowa
Charlotte.
— Widzę, że jesteś prawie gotowa
— powiedziała.
To była prawda. Blondynka przebrała
się już w białą suknie z podwyższonym stanem, która swobodnie
spływała aż do podłogi, doskonale maskując lekko zaokrąglony
brzuszek, a jej ręce i plecy okrywała delikatna koronka.
— Pomogę ci założyć welon,
dobrze?
Charlotte podeszła do szafy i
wyciągnęła z niej przezroczystą, zwiewną tkaninę.
Jane uśmiechnęła się do
przyjaciółki. Cieszyła się, że jest przy niej w tak ważnym
dniu. Znały się od dziecka i nie wyobrażała sobie innej druhny.
— Odwróć się.
Przyszła mężatka zrobiła to, o co
prosiła ją brunetka i po chwili welon został umieszczony pod
eleganckim, gładkim kokiem.
— Wyglądasz pięknie —
powiedziała Charlotte i ucałowała pannę młodą w policzek.
— Ty też — przyznała Jane.
Druhna miała na sobie lawendową
sukienkę bez ramiączek sięgającą kolan, a jej długie, proste
włosy opadały na ramiona i plecy. Jednak to oczy zawsze przyciągały
największą uwagę. Były duże, czarne, otoczone długimi rzęsami
i zawsze błyszczały wesoło.
Wkrótce nadszedł czas, by zejść
do ogrodu. Blondynka ujęła pod ramię szczęśliwego ojca i dała
się zaprowadzić do przyszłego męża. Droga nie była długa, a po
obu jej stronach ustawiono rzędy krzesełek. Jane aż promieniała,
gdy kroczyła w rytm marszu weselnego. Nie mogła się doczekać,
kiedy rozpocznie nowe życie u boku Thomasa. Mieli zamieszkać we
własnym domu, a za pięć miesięcy zostać rodzicami.
Tom uśmiechnął się do
narzeczonej, ujmując jej dłonie w swoje. Sama uroczystość minęła
szybko i przez moment zdawało się Jane, że to tylko cudowny sen.
Jednak gdy jej ukochany mężczyzna ją pocałował miała pewność,
że wszystko jest rzeczywistością. Wspaniałą rzeczywistością.
Kobieta wtuliła się w ramię męża, wdychając woń jego wody
kolońskiej. Wtedy była w siódmym niebie.
To zupełne szaleństwo —
pomyślała i przechyliła kieliszek całkowicie go opróżniając.
Telewizyjna para właśnie wypowiadała
słowa przysięgi, zapewniając o swojej miłości, ale Jane nie dała
im dokończyć. Wyłączyła odbiornik i odłożyła pilot na stolik.
— Niebo — prychnęła i nalała
sobie kolejną porcję alkoholu. — Jeśli naprawdę istnieje to na pewno nie na ziemi. Ale piekło... Mój dzień ślubu był jego
przedsionkiem.
Usta Jane wypełniły się koniakiem, a
kiedy go przełknęła poczuła znajome pieczenie w gardle. Zaśmiała
się gorzko i wygodniej ułożyła na kanapie.
— Twoje zdrowie Tom. Twoje i
Charlotte. Dzisiaj mija rocznica waszej zdrady. Cieszmy się.
Kobieta wstała i na chwiejnych nogach
podeszła do barku. Otworzyła go i przez dłuższą chwilę
wpatrywała się w poustawiane tam butelki.
—
Entliczek, pentliczek, czerwony... O! Tu się schowałeś, łobuzie —
zaśmiała się, wyjmując whisky.
Śmiała się do czasu aż niezgrabnie
usiadła na podłodze, przy okazji o mało co nie upuszczając
karafki.
—
Toast za każdą zdradliwą przyjaciółeczkę. Niech was piekło
pochłonie! — krzyknęła Jane i
kolejna dawka trunku znalazła się w jej żołądku. —
Powinnam cię była zniszczyć, moja kochana Charlotte. Rozbić twoje
małżeństwo tak jak ty rozbiłaś moje. Ale nie... ja nie...
Blondynka na kolanach przyczołgała się
do okna i chwyciła się zasłony. Spróbowała wstać, ale zyskała
tylko tyle, że materiał spadł na nią i całkowicie ją przykrył.
Roześmiała się, odsłoniła twarz, a z jej ust wydobyło się
westchnienie. Przymknęła oczy.
Drzwi do sali sądowej zamknęły
się, a Jane odetchnęła z ulgą. To był koniec. Koniec sprawy i
koniec jej małżeństwa. Mimo wcześniej zażytej aspiryny głowa
dalej pobolewała kobietę. Nie powinna poprzedniego dnia pić tyle
alkoholu, ale wtedy nie myślała o konsekwencjach.
—
Dziękuję za pomoc —
powiedziała blondynka do znajomej prawniczki, która ją
reprezentowała.
— Nie ma za co. Dobrze, że się dogadaliście. To naprawdę ułatwiło
rozwiązanie małżeństwa.
Jane spojrzała w kierunku swojego
już byłego męża. On też rozmawiał ze swoim prawnikiem. Musiała
przyznać, że Thomas zgodził się na jej warunki i nie robił
zbędnych problemów. W zamian kobieta zapewniła, że nie będzie
utrudniała mu kontaktu z córką.
Wychodząc z gmachu sądu Tom
zatrzymał ją i odezwał się:
—
Przykro mi, że tak to się skończyło.
—
A mi nie —
powiedziała. —
Nasze małżeństwo było farsą i cieszę się, że już się
skończyło. Ty też powinieneś być zadowolony. Znów jesteś
wolny.
Mężczyzna zrobił zakłopotaną
minę. Poprawił krawat i mruknął:
—
No tak... W każdym razie życzę ci powodzenia. W przyszły weekend
chciałbym zabrać do siebie Alice.
—
Powiem jej o tym. Do widzenia.
—
Do widzenia, Jane.
Wpatrując się w sufit kobieta
zastanawiała się co teraz robi jej córka. Może jest w kinie albo
w teatrze z ojcem. A może siedzą sobie w domu przy kolacji. Może
jest z nimi Amber. Skrzywiła się na wspomnienie o tej sztucznej
blondynie, a później zaśmiała się, tak że aż się zakrztusiła.
— Upadłeś
tak nisko, Tom.
Ale sama nie
była wyżej. Tak naprawdę to w samotne wieczory sięgała dna. Nie
raz przysięgłaby nawet, że pod palcami czuje muł i piach.
Jane okryła
się szczelnie zasłoną i zamknęła powieki. Chciało jej się
spać. Poniosła głowę i przez moment zastanawiała się czy da
radę przenieść się na kanapę. Jak się okazało stanięcie na
nogach nie było takie proste. Pokój był zadziwiająco niewyraźny,
a wszystkie sprzęty i meble tańczyły kobiecie przed oczami.
— Jednak tu zostanę — wymamrotała i położyła się na podłodze. — Dobranoc, córeczko.
Wybaczcie, że zniknęłam na tak długo. Właściwie to na miesiąc, ale naprawdę nie miałam ostatnio zbyt wiele wolnego czasu. Jednak żyję i przybywam z kolejnym rozdziałem. Mam też nadzieję, że niedługo uda mi się skończyć pisać 18 i szybciej pojawi się na blogu niż 17.
Wybaczcie, że zniknęłam na tak długo. Właściwie to na miesiąc, ale naprawdę nie miałam ostatnio zbyt wiele wolnego czasu. Jednak żyję i przybywam z kolejnym rozdziałem. Mam też nadzieję, że niedługo uda mi się skończyć pisać 18 i szybciej pojawi się na blogu niż 17.