"Historie nigdy nie mają końca,
chociaż książki nam to sugerują.
One nie kończą się na ostatniej stronie
ani nie zaczynają na pierwszej."
Cornelia Funke "Atramentowe serce"
Na drewnianym moście znajdował się okrągły stolik. Jedna jego
połowa zrobiona była z jasnobrązowego drewna - dębu, a druga z
brązowoczerwonego mahoniu. Naprzeciwko siebie stały też dwa, duże
krzesła, wykonane odpowiednio z tego samego surowca co części
stołu. Dodatkowo na blacie leżało drewniane pudełko. Zdobiły je
jaśniejsze i ciemniejsze kwadraty.
Dębowe krzesło odsunęła delikatna dłoń. Kobieta, a może
raczej dziewczyna, miała filigranową sylwetkę obleczoną w białą,
zwiewną szatę. Wokół subtelnej twarzyczki kłębiły się
złociste włosy, na których usiadł kolorowy motyl.
Michelle zajęła swoje miejsce, a zaraz przed nią na stoliku
przysiadł mały, rdzawobrunatny ptak i zaczął swój występ. Oczy
w kolorze nieba utkwione były w słowiku, który śpiewał piękną
melodię, cały czas patrząc na anielską twarz. Dziewczyna
uśmiechnęła się, a ptasi trel stał się jeszcze wspanialszy.
Nagle jednak słowik urwał, rozejrzał się nerwowo i odfrunął.
Michelle uniosła głowę i zobaczyła Lilith. Miała na sobie
krótką, obcisłą sukienkę, która odsłaniała jej długie,
zgrabne nogi. Ognistorude włosy sięgały pasa i mieniły się w
promieniach słonecznych czerwonawą barwą. Diablica weszła na
most, zmysłowo kołysząc biodrami i usiadła na swoim krześle.
—
Spóźniłaś się —
powiedziała Michelle, ale w jej głosie nie było słychać
pretensji.
Lilith swobodnym ruchem
odrzuciła przeszkadzające jej kosmyki i uśmiechnęła się
figlarnie.
—
Może, ale nie mam zamiaru przepraszać.
—
Akurat tym mnie nie zaskoczyłaś.
—
To może zaskoczę cię, jeśli wygram —
odparła Lilith, a czarne oczy zabłysły psotnie.
Michelle sięgnęła po pudełko,
które okazało się być szachownicą. Rozłożyła pionki na swoich
miejscach, po czym wzięła dwie, małe figury i schowała za
plecami.
—
Białe czy czarne, wybieraj.
—
Tylko nie oszukuj —
zawołała diablica z szelmowskim uśmiechem.
—
Wiesz, że to nie w moim stylu —
powiedziała jasnowłosa i też się uśmiechnęła.
Lilith wybrała pionek po lewej
stronie i tak jak się spodziewała był czarny. Obie wybuchły
śmiechem.
—
Jak zwykle gram białymi —
mruknęła Michelle.
Gra się rozpoczęła. Zarówno
przedstawicielka nieba jak i piekła z rozwagą wykonywała każdy
ruch. Były niczym generałowie wojsk. Zła decyzja i szala
zwycięstwa przechylała się na stronę wroga.
—
Ciekawi mnie jak radzi sobie Alice —
rzekła nagle Lilith.
—
Czyżbyś próbowała mnie rozproszyć? —
zapytała z uśmiechem Michelle.
—
Musiałabym być naprawdę zła.
—
A nie jesteś?
Obie panie podtrzymywały
rozmowę w żartobliwym tonie, ale nie zapomniały o rozgrywce
szachowej. Lilith sięgnęła po białą figurę, którą zbiła i
obracając ją w palcach wpatrywała się w anielską twarz Michelle.
—
Może i nie udało mi się z Alice, ale na jednej duszy wojna się
nie kończy. To była tylko jedna z bitw. Pamiętasz Roberta? No
wiesz, tego narkomana. Nawet nie musiałam się zbytnio męczyć.
Biedak szybko się poddał mojej woli. Świat jest pełen takich
Robertów. Ostatnio zwiedzałam sobie Los Angeles. Zabawne, że
ludzie nazywają je Miastem Aniołów, kiedy na każdym kroku można
tam znaleźć osobę gotową sprzedać swoją duszę.
—
Dobro zawsze zwycięży. Prędzej czy później. Wierzę w to.
—
Ach tak, wiara —
mruknęła Lilith, odrzucając biały pionek z powrotem na stół. —
Wiesz co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? Ludzie są z natury
skłonni do zła. Czasem nawet niewiele musimy robić. Wystarczy
spojrzeć na historię świata. Wojny, chciwość, żądza... Ludzie
walczyli nawet w imię wiary. Palenie na stosie, krucjaty... Ach, ta
Święta Inkwizycja. Czy to nie był wynalazek waszych duchownych?
Michelle jak zwykle zachowała
spokój. Popatrzyła na Lilith z powagą, ale i dobrocią.
—
Ludzie czasem popełniają błędy. Właśnie dlatego są ludźmi.
Jednak to nie znaczy, że są źli. To od nich zależy jaką drogą
pójdą.
—
No tak. Jakbym mogła zapomnieć. Wolna wola —
powiedziała szyderczo diablica.
Michelle wykonała ruch gońcem,
a później przeniosła wzrok na widok rozciągający się za
wysłanniczką piekieł.
Sucha ziemia nie rodziła
żadnych plonów, trawa nie rosła, a klika drzew, jakie się tam
znalazły, były uschnięte. Grzało za to słońce. Palące słońce.
Dom Lilith był miejscem, gdzie prawie żadne zwierze nie mogło żyć.
Pustkowie chłostane gorącym wiatrem.
—
Możesz się śmiać, ale ty też wybrałaś swoją drogę —
odezwała się w końcu.
Pełne, czerwone wargi Lilith
zacisnęły się, kiedy ta dostrzegła w błękitnych oczach anielicy
współczucie, miłość i ciepło. Czyżby ona się nad nią
litowała? Smuciła losem jaki ją spotkał? Roześmiała się
głośno.
—
Nie żałuj mnie. Żałuj siebie.
—
Dobro jest silne, zwycięży.
—
Powtarzaj to sobie jak mantrę —
powiedziała Lilith i w tej samej chwili zbiła biały pionek. —
Spójrz na świat. Wiesz ilu ludzi siedzi w więzieniach? A pomyśl
ilu tam jeszcze trafi. Ilu ludzi zabito i ile jeszcze zginie. A
kłamstwo? Oszustwo się pleni. Wskaż mi człowieka, który ani razu
nie zgrzeszył! Pokaż tę dobrą, białą owieczkę. Zdrady,
przekręty, pycha, gniew, chciwość. Gdzie się podziało to twoje
dobro?
—
Mówisz tak, bo zło łatwiej dostrzec. Dobro jest spychane przez
zło, to prawda, ale jest w życiu każdego człowieka. W uśmiechu,
w ciepłym spojrzeniu, w wyciągniętej, pomocnej dłoni. Jest w
matce rodzącej dziecko. Jest w dziecku pomagającym bliskim. Jest w
mężu, dbającym o rodzinę. Jest w młodym człowieku, który
podaje staruszce słoik ze sklepowej półki, bo ona tam nie
dosięgnie. Jest w babci piekącej ulubione ciasto wnuków, bo wie,
że się ucieszą. Jest w starszym bracie broniącym siostry. Jest w
dziewczynce karmiącej bezdomnego kota i w wolontariuszach
schroniska. Jest w każdym, kto nie przejdzie obojętnie obok drugiej
istoty.
Lilith patrzyła w milczeniu na
Michelle. W końcu ta druga podniosła się i zbliżyła do
balustrady mostu.
—
Chodź, pokażę ci co się dzieje z Alice.
Diablica zerknęła najpierw na
przedstawicielkę niebios, a później na szachownicę. Uniosła
dłoń, uśmiechając się przebiegle.
—
Nie próbuj oszukiwać. Zostaw szachy i podejdź do mnie —
powiedziała jasnowłosa, nawet nie patrząc w stronę Lilith.
—
Skąd wiedziałaś, że chcę troszeczkę namieszać? —
zapytała zawiedziona tym, że nie udało jej się przechytrzyć
anioła.
—
Bo ty zawsze chcesz namieszać. Spójrz.
I Lilith spojrzała w czystą
toń wody. Najpierw widziała tylko odbicia dwóch tak różnych od
siebie twarzy. Obie były nieziemsko piękne, chociaż każda na swój
własny sposób. Jednak po chwili odbicie uległo zmianie. Woda była
niczym zwierciadło, które posiadała wysłanniczka piekła.
Pokazywało życie ludzi lub wybranego człowieka, jak w tym wypadku.
Alice stała naprzeciwko komody
i przyglądała się fotografiom w ramkach. Jedna przedstawiała
młodą parę jaką byli państwo Rose, druga – małą Ann, trzecia
– małego Jamesa, czwarta – ośmioletnią Annabellę i Alice oraz
dwunastoletniego Jamesa, a piąta, ostania była robiona w kwietniu
podczas osiemnastych urodzin Ruby i były na niej trzy przyjaciółki.
Blondynka stała w środku, po
jej prawej stronie znajdowała się Ann. Dziewczyna uśmiechała się
szeroko, a jej ciemnobrązowe oczy błyszczały radośnie. Z lewej
strony Alice nieśmiało spoglądała Ruby. Jeszcze wtedy nie
wiedziała, że jest chora. Miała okrągłą, zarumienioną z
podekscytowania twarz, lśniące, orzechowe oczy i delikatny uśmiech,
który powodował, że na jej policzkach pojawiały się urocze
dołeczki. Wszystkie trzy były wtedy bardzo szczęśliwe i nie miały
pojęcia co przyniesie przyszłość.
Patrząc na te zdjęcie Alice
poczuła dziwny uścisk w żołądku, zapiekły ją oczy i miała
wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Od śmierci Ruby minęły
niecałe dwa lata, a blondynka wciąż łapała się na tym, że
czasem w chwilach euforii chce do niej zadzwonić i podzielić się
dobrymi nowinami. Rok temu, kiedy zbliżał się osiemnasty kwietnia,
zastanawia się co mogłaby kupić jej na urodziny, a przejeżdżając
w pobliżu jej domu niejednokrotnie zbliżała się do furtki i
dopiero wtedy uświadamiała sobie, że szatynki tam nie ma. Od lat
były przyjaciółkami, ale podczas ostaniach miesięcy, gdy Ruby
chorowała Alice przywiązała się do niej jeszcze bardziej i
uważała ją niemal za siostrę.
—
Ja też za nią tęsknię. —
Usłyszała cichy, męski głos, a kiedy podniosła głowę
dostrzegła smutne spojrzenie zielonych oczu.
Mark prawie nic się nie
zmienił. Wciąż był wysoki jak tyczka i tak jak tyczka chudy. Jego
ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, a wzrok miał pełen
miłości, gdy spoglądał na zdjęcie uśmiechniętej twarzy Ruby.
—
Ciągle ją kochasz, prawda? —
zapytała Alice, chociaż znała odpowiedź.
—
Spójrz co od niej dostałem na walentynki.
Mark wyjął spod koszuli
owalny, srebrny wisiorek na długim łańcuszku. Otworzył go i
dwudziestolatka zobaczyła, że w środku znajduje się zdjęcie
chłopaka i jej przyjaciółki oraz napis. Od razu rozpoznała co to
jest. Prawie od początku lutego Ruby stale przebywała w szpitalu i
to właśnie Alice pomogła jej przy tym prezencie.
—
To zdjęcie było zrobione w sylwestra. Ruby pięknie na nim wyszła,
prawda? — spytał z
uśmiechem brunet, a zaraz, nie czekając na odpowiedź, odczytał
napis. — Wolę jedno
życie z tobą niż samotność przez wszystkie ery tego świata.
—
To cytat z „Władcy pierścieni” —
powiedziała Alice.
—
Tak. Niektórzy mówią, że nasza miłość jest... zaskakująca.
Nie byliśmy ze sobą zbyt długo, nawet długo się nie znaliśmy.
No i w końcu jestem młody, w życiu spotkam jeszcze niejedną
dziewczynę i niejedną miłość. Ale wiesz co? To już nie będzie
to samo. Przed Ruby nie miałem nikogo i wiem, że ona też nikogo
nie miała. Wielu uważało mnie za dziwaka. Zawsze za wysoki. Zawsze
za chudy. Byłem trochę takim samotnikiem, odludkiem, żyjącym w
świecie książek. I nagle pojawiła się ona. Siedziała na ławce
i czytała Tolkiena. Pomyślałem, że to znak. Zagadałem, a Ruby,
choć początkowo wydawała się speszona, podjęła rozmowę.
Wystarczyło, że spojrzała na mnie tymi swoimi niezwykłymi oczami,
uśmiechnęła się ujmująco i już wiedziałem. A do tego okazała
się jeszcze niesamowicie wrażliwą i inteligentną dziewczyną.
Wpadłem jak śliwka w kompot. Rozumiesz o co mi chodzi?
Alice zerknęła w kierunku
Jamesa, bawiącego się z małą Michelle i przytaknęła.
—
Siła prawdziwej miłości bywa powalająca —
powiedziała. —
Zwłaszcza tej pierwszej.
—
Nie mówię, że z nikim się już nie zwiążę, ale jak do tej pory
nie spotkałem nikogo z kim chciałbym być. No i...
—
Nie chcesz zapominać o Ruby?
—
Wątpię bym kiedykolwiek mógł całkiem o niej zapomnieć.
Blondynka przyjrzała się
uważnie Markowi. Cieszyła się, że Ruby go spotkała, ale
jednocześnie pomyślała, że szkoda jego przyszłej dziewczyny, bo
prawdopodobnie będzie musiała walczyć ze wspomnieniem po jej
przyjaciółce. A który żywy człowiek jest w stanie konkurować z
wyidealizowanym wyobrażeniem?
—
Uwaga! Tort idzie!
Alice i Mark odwrócili się w
stronę reszty imprezowiczów akurat w momencie, gdy do salonu weszła
Charlotte, niosąc waniliowo-truskawkowe ciasto z wetkniętą w nie
płonącą świeczką w kształcie cyfry dwa.
—
Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam...
James podał małą jubilatkę
Ann i włączył się do śpiewu. Na koniec wszyscy zaczęli klaskać,
a Michelle z szerokim uśmiechem na ustach także zaczęła bić
brawo. Dziewczynka wyglądała uroczo w falbaniastej, czerwonej
sukience i sterczącym na czubku głowy kucykiem.
—
No a teraz zdmuchujemy świeczkę, kochanie —
powiedziała Annabella, pochylając się wraz z córką nad tortem.
Gdy płomień zgasł ponownie
zabrzmiały oklaski, a wśród nich można było usłyszeć dziecięcy
śmiech.
Wkrótce James podszedł do
Alice niosąc dwa talerzyki z ciastem, podał jej jeden i pocałował
dziewczynę w czoło. Blondynka uśmiechnęła się.
Była szczęśliwa, że są ze
sobą. Ann, mimo początkowego zaskoczenia, zaakceptowała ich
związek, zupełnie tak jak i państwo Rose. Gorzej było z Jane, ale
i ona w końcu przełamała swoją niechęć, widząc radość córki.
A poza tym teraz i mama Alice nie była sama. Znajomość z Peterem
przetrwała i po pierwszej randce nastąpiły kolejne. Jednak żadne
z nich nie speszyło się, by jakoś to sformalizować. Jane nie była
chętna by znów zostać mężatką, mówiła, że odpowiada jej to,
co ma i nie chce niczego zmieniać. A Peter nie naciskał.
—
Nie smakuje ci tort?
Alice uniosła głowę i
zobaczyła stojącą obok niej Annabellę. W upiętych wysoko
ciemnych włosach i białej, dzianinowej sukience wyglądała prawie
tak jak przed ciążą, a może jeszcze lepiej. Nie odzyskała w
pełni swojej zabójczo szczupłej figury, ale wielokrotnie mówiła,
że odpowiada jej taki stan rzeczy, bo ma bardziej kobiecie kształty.
W przeciągu tych dwóch lat stała się dojrzalszą, bardziej
odpowiedzialną kobietą. Matką. Alice wiedziała, że jej
przyjaciółka przeżyła niejedną chwilę zwątpienia, wielokrotnie
czuła się bezsilna i zagubiona, czasem nie dawała już rady
zajmować się córką oraz zamartwiała się o ich przyszłość.
Dzięki pomocy swoich rodziców Ann mogła pozwolić sobie na pracę
na pół etatu w klubie Jamesa. Wkrótce zamierzała też dokończyć
swoją edukację, a w planach miała nawet zapisanie się do szkoły
teatralnej. Alice podziwiała ją za determinację i siłę. Na ponad
półtora roku poświęciła się całkowicie macierzyństwu i Małej
Mi, jak bliscy nazywali Michelle. Jednak nigdy nie zapomniała o
swoich marzeniach.
—
Smakuje, po prostu się zamyśliłam —
odpowiedziała Alice.
—
Nad czym?
—
Nad życiem i nad tym ile się w nim zmieniło. Ty masz już
dwuletnią córkę, pracujesz, powoli dążysz do wyznaczonego celu.
Ja jestem z Jamesem i studiuję medycynę, tak jak zawsze chciałam.
Moja mama w końcu zapomniała o ojcu i znów jest szczęśliwa.
— Życie bywa zaskakujące —
powiedziała Annabella. — Pomyśl tylko, że jeszcze ponad dwa lata
temu byłyśmy zwykłymi nastolatkami, martwiącymi się o
niezapowiedzianą kartkówkę w szkole.
— Ty się nigdy nie martwiłaś
o niezapowiedziane kartkówki — zaśmiała się Alice.
— Fakt. To zawsze Ruby —
urwała nagle i dokończyła smutniejszym głosem — strasznie się
wszystkim przejmowała.
— Mama! — krzyknęła nagle
Michelle, biegnąc w stronę Ann.
— Zaraz cię złapie, ty mały
karaluchu — śmiał się Mark, goniąc dziewczynkę.
— Mama, mama! Wujek łapać —
zapiszczała mała, z uśmiechem wtulając się w swoją rodzicielkę.
— Tak? No to już cię nie
złapie, bo ja cię mam — powiedziała Annabella i zaczęła
łaskotać córeczkę.
Alice przez chwilę z wielką
radością przyglądała się chichoczącej Michelle i dwójce
dorosłych prawie tak bardzo rozbawionych jak dziewczynka. Jednak
później jej wzrok przyciągnął James, stojący na tarasie i
palący papierosa. Blondynka podeszła do niego i oparła się o
balustradę, zerkając na swojego chłopaka.
— Wszystko w porządku? —
zapytała, widząc zamyśloną minę bruneta.
— Tak, po prostu przed chwilą
dzwonił do mnie Charles.
— Jakieś kłopoty w klubie? —
dopytywała się, przypominając sobie, że Charles to kolega Jamesa
i jego wspólnik od trzech miesięcy.
— Nic wielkiego. Poradzę
sobie z tym — powiedział, a za chwilę popatrzył na lawendową
sukienkę Alice z dezaprobatą. — Czy ty wiesz, że jest styczeń i
jest zimno? Przeziębisz się jeśli będziesz paradować na dworze w
takiej sukience. Do domu, już!
Dziewczyna śmiała się, gdy
brunet z bardzo poważną miną poganiał ją, by szybciej wchodziła
do salonu. Sam oczywiście podążył za nią i gdy tylko znów
znaleźli się w ciepłym pokoju przyciągnął do siebie Alice i
czule pocałował.
— Jakie to romantyczne —
skomentowała Lilith, wykrzywiając usta w ironicznym uśmiechu.
— Miłość — odrzekła
Michelle, podnosząc wzrok na swoją rozmówczynię.
— Ciekawe na jak długo.
— Niezbadane są wyroki
boskie.
Diablica roześmiała się, a
jej wzrok wyrażał politowanie. Odepchnęła się szybko od
balustrady i znów spojrzała na szachownicę. Z niezadowoleniem
stwierdziła, że przegrywa tę rozgrywkę. Jasnowłosa, jakby
czytając w jej myślach, oznajmiła:
— Tym razem ci się nie udało.
Oczy ciemne jak najstraszniejsza
noc spotkały się z oczami tak jasnymi i pogodnymi jak letnie niebo.
Twarz Lilith przybrała pewny siebie wyraz, a cała jej postawa
mieściła się w jednym słowie – buta. Z gracją odrzuciła włosy
do tyłu i uśmiechnęła się wyniośle.
— To była tylko bitwa.
Prawdziwa wojna jeszcze się nie zaczęła.
Michelle nie wyglądała na
przestraszoną. Była raczej zaciekawiona. Jej wargi wygięły się w
delikatnym uśmiechu i czekała na to, co jeszcze usłyszy.
— Nazwali tego małego bachora
twoim imieniem. Interesujące, czyż nie?
— O co ci chodzi, moja droga?
Lilith roześmiała się głośno.
— Chyba wiem jaki będzie mój
następny cel.
Anielica chciała już coś
powiedzieć, ale wysłanniczka piekła odchodziła właśnie dumnym
krokiem. Jej biodra kołysały się kusząco, a rudoczerwone włosy
powiewały lekko. Była tak pewna swego, że Michelle aż się
uśmiechnęła.
— Duch pyszny poprzedza upadek
— powiedziała cicho, na co Lilith odwróciła się nagle i ich
wzrok znów się spotkał.
— Przyganiał kocioł garnkowi
— Usłyszała jasnowłosa mimo dzielącej ich odległości.
Ten ostatni rozdział miał się pojawić dużo, duuużo wcześniej, ale przez splot różnych wydarzeń (sesja, ferie, strata napisanej części epilogu i inne problemy) publikuję go dopiero teraz.
Cóż mogę powiedzieć... To koniec tego opowiadania. Było mi bardzo miło pisać je i czytać wszystkie Wasze komentarze. Dziękuję każdej osobie, która tu zaglądała, czekała na ciąg dalszy, czytała, no i oczywiście komentowała. Dziękuję za każde miłe słowo i wszelkie rady oraz uwagi. Gdyby nie Wy to nie miałabym dla kogo pisać.
Szczerzę mówiąc zastanawiam się czy w przyszłości (bliżej nieokreślonej) nie napisać kontynuacji z tym, że główną bohaterką byłaby nastoletnia Michelle. Pomysł pojawił się podczas pisania epilogu. Mam już w głowię nawet zarys historii. Jednak to tylko mgliste plany. Obecnie piszę coś innego, ale z racji tego, że idzie mi to bardzo powoli (plan i ilość zajęć w tym semestrze mi nie sprzyja) to nie daję Wam jeszcze linku do nowego opowiadania. Najpierw chciałabym napisać kilka rozdziałów na zapas i dopiero wtedy ruszyć z publikacją. Obiecuję, że gdy to nastąpi zamieszczę tutaj post z opisem opowiadania i linkiem do bloga.
Jeszcze raz bardzo dziękuję za to, że byliście ze mną tyle czasu i mam nadzieję, że będziecie czytać moje nowe opowiadanie, kiedy już się pojawi.
Trzymajcie się i... do zobaczenia :)